wtorek, 19 marca 2013

Makau i Hong Kong cz. II

W Makau zaraz po przejściu odprawy paszportowej natrafiamy na bardzo dobrze wyposażony punkt informacji turystycznej. Zaopatrzeni w mapy zastanawiamy się co warto zobaczyć.

Rzuca nam się w oczy jedna rzecz: The Four -Faced Buddha. Nie musieliśmy nic mówić. Spojrzeliśmy na siebie i wiedzieliśmy, że będzie to nasz główny cel. Nikt z nas wcześniej nie widział posągu Buddy, który miałby cztery twarze ( w Tajlandii jest takich posągów sporo ale o tym dowiedziałam się dopiero pózniej jak tam pojechałam). By dojechać do posągu trzeba było najpierw dojechać do centrum aby stamtąd wziąć kolejny autobus.

Bilet do centrum Makau, które przypomina Las Vegas ze względu na ilość kasyn i hoteli miał kosztować koło 3 dolarów hongkońskich ( ok 1, 40 zł). Komunikacja w Hong Kongu jest również w podobnej cenie. Już mieliśmy kupować bilet kiedy Do stwierdził, że jesteśmy poważnymi turystami a 3 dolary ta masa (???) pieniędzy. Do zaproponował byśmy wzięli shuttle bus. Było ich koło 20. Wszystkie z nich zabierały pasażerów, którzy przypłynęli do kasyn. Jak przygoda to przygoda pomyślałyśmy z Cindy. Nie wiedzieliśmy jakie kasyno wybrać. Spontanicznie rzuciłam: Grand Lisboa. Okazało się, iż jest to największe i najbardziej ekskluzywne kasyno do jakiego mogliśmy trafić. Spędziliśmy tam ponad godzinę obserwując jak ludzie przegrywają i wygrywają pieniądze swojego życia. Tych pierwszych było zdecydowanie więcej.

Wyszliśmy z kasyna by zwiedzać dalej. Większość turystów udaje się do ruin katedry świętego Pawła. Nas to nie interesowało. Ja nie lubię tego co wszyscy. Moi towarzysze mieli podobne zdanie. Rozejrzeliśmy się po centrum i poczuliśmy się jak w Europie. W Makau mówi się po portugalsku i chińsku. Oba języki są urzędowymi. W sklepach można kupić produkty sprowadzane z Portugalii i innych europejskich krajów. Kuchnia europejska miesza się tam z azjatycką.

Zaspokojeni tym co zobaczyliśmy w centrum ruszyliśmy w poszukiwaniu naszego Buddy. Kiedy pytaliśmy się o autobus, który tam jedzie ludzie patrzyli na nas jak na idiotów. Nikt nie wiedział jak tam trafić. Kiedy wskazaliśmy miejsce na mapie każdy podawał nam inny numer autobusu. Wszyscy kierowcy byli pochodzenia chińskiego i nikt po angielsku nie mówił. W końcu wsiedliśmy do jakiegoś autobusu. Znowu poczuliśmy się jak idioci. Przepełniony autobus a my z mapami rozwiniętymi ( były gigantyczne!!! jedna rozwinięta mapa była wielkości niemalże połowy przedniego okna autobusu!!!) pytamy się o posąg. Nikt nic nie wiedział. W pewnym momencie zaczynam krzyczeć : The Four -Faced Buddha on the right. W tym samym momencie cały autobus patrzy w prawo. Do z wrażenia przewrócił się a jego głowa wylądowała między nogami siedzącej chinki. Z autobusu nie wysiedliśmy. Nasz Budda nie był tego wart. Figurka była malutka- rozmiarami przypominała figurkę siusiającago chłopca z Brukseli. Z tą różnicą, że Budda był pod baldachimem. Zobaczyliśmy ją z okien autobusu i to nam wystarczyło. Wróciliśmy autobusem na pętlę. Do nie ukrywał radości - zaoszczędził kolejne 3 dolary.

Planowaliśmy na przystań promową dotrzeć tak jak przyjechaliśmy - autobusem bezpłatnym. Jak się zaraz okaże autobus powrotny był początkiem naszych problemów....

Z darmowego autobusu powrotnego mogły skorzystać tylko osoby, które grały w kasynie ( osoby te dostawały kwit). My do nich nie należeliśmy... Do nie dał za wygraną. Podszedł do ochroniarza wpuszczającego do autobusu i sprawdzającego kwity. Powiedział, że... jesteśmy w trójkę idiotami i frajerami bo straciliśmy wszystkie pieniądze i wyrzuciliśmy kwity ( nawet nie zapytał czy zgadzamy się z tymi określeniami...). Ochroniarz uwierzył a my cieszyliśmy się z bezpłatnego dojazdu do przystani promowej.

Dotarliśmy. Wypełniamy formularze na przekroczenie granicy i coś nam jest podejrzane. Formularze przypominały mi te, które kiedyś wypełniałam jak leciałam do Chin... Wypełniliśmy je i czekamy w kolejce. Wszyscy od razu dostają pieczątkę a my czekamy już 20 minut i nic. W pewnym momencie przychodzi dwóch kolejnych celników i policja, która mówi nam, że... jesteśmy zatrzymani do wyjaśnienia! Okazało się, że w Makau są dwa przejścia graniczne: do Hong Kongu i do Chin. To drugie jest używane rzadziej i trzeba mieć wizę chińską by móc wjechać.I to na to przejście trafiliśmy. Celnicy myśleli, że chcemy nielegalnie przekroczyć granicę na nieważnych wizach i że wybraliśmy rzadko uczęszczane przejście bo myśleliśmy że się uda. Ja i Cindy miałyśmy chińskie wizy ale ich termin ważności i tak dawno upłynął. Do nie miał jej wcale. Zaczęło robić się nieprzyjemnie i groznie. Zwłaszcza, że celnicy kiepsko mówili po angielsku. W końcu zaczęliśmy prawie ze łzami w oczach krzyczeć : HONG KONG. Ktoś zrozumiał, że nie chcemy do Chin a do Hong Kongu. Wbito nam jeszcze jedną pieczątkę do paszportu. Skierowaliśmy się w stronę autobusów i fuksem załapaliśmy się na bezpłatny autobus jadący do kasyna. W prezencie dostaliśmy przed wejściem do autobusu czerwone koperty, do których wkłada się pieniądze z okazji chińskiego Nowego Roku. Znowu dojechaliśmy do kasyna ale na szczęście udało nam się złapać bezpłatny autobus do przejścia granicznego.

Odprawa graniczna - zaskakuje fakt, że są osobne okienka dla miejscowych, turystów, niepełnosprawnych i osób powyżej 65 roku życia. Kolejki niemiłosierne. Cindy idzie do tej dla osób powyżej 65 roku zaskakując nas bo dawaliśmy jej maksymalnie 55 lat. Śmiejemy się i mamy nadzieję, że może Cindy nas wkręci i zaraz znajdziemy się w kolejce 65+. Nie mylimy się! Cindy macha do nas i podchodzi a my zastanawiamy się co wymyśliła. Powiedziała, że podróżuje z... synem i synową i wymaga opieki!!! I kit z tym, że każde z nas jest z innej parafii - inne nazwiska paszporty- ważne że nie czekaliśmy w kolejce :)

Kupiliśmy bilety powrotne i usiedliśmy bez odpowiedniego biletu w poczekalni dla VIP-ów na skórzanych fotelach i zaczęliśmy jeść różowe owoce przypominające w smaku kiwi .

Dotarliśmy do Hong Kongu z niezapomnianymi przeżyciami. Cindy i Do wrócili do hostelu a ja popłynęłam promem na Discovery Bay w Hong Kongu gdzie mieszka Peter. Welcome home usłyszałam kiedy przekroczyłam próg. Zostawiłam swój bagaż i z radości rzuciłam się na Petera. Jeszcze wtedy nie pomyślałam, że ten pobyt będzie dla mnie tak znaczący...

Z Do i Cindy cały czas jestem w kontakcie. Cindy przeprowadziła się na Laos gdzie uczy angielskiego. Do natomiast planuje podróż do Izraela.

Discovery Bay to miejsce w Hong Kongu do którego turyści nie docierają a szkoda bo jest tylko 25 minut promem od zatłoczonego centrum. Cisza, piaszczyste czyste i puste plaże - prawdziwy raj!

Peter mieszka na 10 piętrze nowoczesnego apartamentowca. Z okna widzi morze, kawałek dalej są pola tenisowe. Mam wrażenie, iż każdy mieszkający w tej części wyspy gra albo w tenisa albo w golfa bo i pól golfowych nie brakuje. Z drugie strony jest widok na wiecznie zielone wzgórza. Raj ktoś mógłby powiedzieć. Rzeczywiście - ja mogę potwierdzić. W dodatku codziennie o 21 z okna jego mieszkania widać pokaz fajerwerków bo niedaleko jest także Disneyland.

W tej części miasta mało jest Chińczyków. Mieszkają tu głównie ludzie z Kanady, Stanów, Australii i Wielkiej Brytanii. Całe rodziny się tu przeprowadzają bo jest tu bezpiecznie. Posterunki policji są likwidowane bo przestępstwa prawie nie istnieją. Czasem miałam wrażenie, że HG to utopia. Raz w tygodniu przychodzi sprzątaczka do Petera- sprząta bo jest to wliczone do czynszu. Zdziwiłam się kiedy zobaczyłam na stole pieniądze i karty kredytowe i dowiedziałam się, że sprzątaczka będzie w mieszkaniu sprzątać kiedy nikogo nie będzie. W Polsce byłaby to okazja dla złodzieja. Tutaj nikt nie kradnie. Ludzie dostają zarobki adekwatne do pracy. Nikt nie narzeka, że ma mało. Tutaj ludzie są szczęśliwi. Mają pieniądze i nie muszą kraść. W dodatku większość z nich to buddyści a oni nie odważyliby się okradać ludzi.  Także i mieszkania nie zamykaliśmy na klucz. Tutaj się nikt nie włamie a jeśli to policja byłaby szczęśliwa bo w końcu miałaby pracę. 

Co jest jeszcze niezwykłe? Samochody, a raczej ich brak. Choć nie są zakazane to jednak mieszkańcy wybierają własne nogi, autobusy albo samochody chyba z gatunku ekologicznych. Nazwa z głowy mi wyleciała ale są podobne do tych w Krakowie, które przewożą turystów po zabytkowych miejscach w Krakowie tylko mniejsze. Jak ktoś zna nazwę to proszę o pomoc.  

Oto parę zdjęć z Discovery Bay:



          

Discovery Bay jest położone jest na największej wyspie Hong Kongu - Lantau. Myślałam, że uda mi się opisać ją w paru słowach ale to niemożliwe bo zasługuje na więcej uwagi. 
Lantau Island nie pasuje do Hong Kongu - cisza, spokój, dużo zieleni, plaże i góry przypominające nasze Bieszczady. Szlaki są praktycznie zawsze puste bo chińczykom nie chce się chodzić po górach. No i dobrze, więcej przestrzeni dla mnie!
Wędrując po tej wyspie odkryłam niezwykłe miejsce nie pasujące do Hong Kongu, które nie jest opisywane w przewodnikach. Ludzie żyjący w ubogich domach ( czasem nie można było tego nawet nazwać domem), uprawiający banany, warzywa, robiący pranie w morzu, łowiący ryby i składający ofiary w przydrożnych kapliczkach. Ubodzy ale bardzo szczęśliwi. Kiedy tam chodziłam zawsze byli uśmiechnięci, machali ręką na powitanie, odpowiadali Ni hao. To jest to co urzeka mnie w podróżach najbardziej - docieranie do miejsc, które są poza szlakiem :)





Myślałam, że uda mi się opisać Hong Kong w całej swojej niezwykłości w tym poście. Myliłam się... zatem powstanie post Hong Kong 3.

piątek, 1 marca 2013

Hong Kong cz. I

Zawsze chciałam zobaczyć trzy miejsca na świecie: Izrael, Indie i...Hong Kong. Spełniłam marzenie co nie znaczy, iż po ich zobaczeniu przestałam podróżować i marzyć o dalszych wyprawach.


HONG KONG

Zaczynam swojego bloga od Hong Kongu - miejsca gdzie marzenia się urzeczywistniają a ludzie są... naprawdę szczęśliwi. 

Przeciętnemu człowiekowi Hong Kong kojarzy się z azjatycką metropolią pełną wieżowców, tętniącą życiem, wysokimi cenami i najgęściej zaludnionym obszarem świata (ok 130 tys!!! mieszkańców przypada tutaj na kilometr kwadratowy). Nie do końca obraz ten odpowiada  rzeczywistości. Przeciętny turysta spędza tam jeden dzień wjeżdżając słynnym tramwajem na szczyt, z którego roztacza się zapierający widok na całe miasto (moim zdaniem lepszy niż widok z samego Empire State Building - o Nowym Yorku będzie w innej części tego blogu, jeśli wcześniej nie uznam, że jego prowadzenie nie ma sensu ;), kolejnym etapem zwiedzania jest Stanley - przepiękna zatoka. Turyści udają się głównie na rynek na którym można kupić chińskie podróbki i inne tandetne pierdoły. Ostatnim etapem jest Kawloon z luksusowymi hotelami i sklepami. Taki obraz Hong Kongu nie jest pełny, co istotne pomniejsza wizerunek miasta, które jest niepowtarzalne. 

To teraz Hong Kong widziany moimi oczami, który jest dużo ciekawszy niż ten opisywany w przewodnikach i o tym jak to się stało, że tam pojechałam. 


       15 miesięcy przed Hong Kongiem byłam w Chinach. O tym też obiecuję napisać więcej w odpowiednim czasie. Ogromnie się ucieszyłam, iż dostałam wizę dwukrotnego wjazdu. W założeniach był wyjazd do HK i powrót do Pekinu. Można to uczynić mając jedynie wizę dwukrotnego wjazdu. Często się zdarza, iż w zależności od humoru osób wydających dostaje się zgodę tylko na jeden wjazd. Pomimo mojego wizowego szczęścia nie było mi dane tam pojechać. Wszystkie miejsca na pociągi były wykupione a cena biletu lotniczego relacji Pekin - HK - Pekin kosztowała więcej niż Warszawa - HK - Warszawa. Wiedziałam jednak, że kiedyś tam pojadę bo jestem uparta i to bardzo! Wracałam samolotem z Pekinu do Warszawy. Miałam przesiadkę w Moskwie. Dziwnie się układa w moim życiu, że bardzo często poznaję ludzi w nietypowych miejscach: lotnisko, ulica, dworzec autobusowy a znajomości zawierane są na wiele lat. Tak było i tym razem. Stałam w kolejce do odprawy kiedy zaczepił mnie mężczyzna. Zaczęliśmy rozmawiać. Powiedziałam, że lecę do Warszawy. Na moje pytanie o jego cel podróży odpowiedział: HONG KONG. Ponieważ blog ten ma być nie tylko o moich wyprawach ale i osobach, które poznałam w życiu podczas moich wyjazdów, i które w pewien sposób ukształtowały mnie muszę się na chwilę zatrzymać w tym miejscu. Peter, tak ma na imię mężczyzna poznany na lotnisku jest człowiekiem niezwykłym i wspaniałym przyjacielem który wielokrotnie będzie pojawiał się w moich opowieściach. Urodził się w Sydney gdzie mieszka cała jego rodzina. Przejechał cały świat i zdobył Mount Everest. Pracował w Stanach Zjednoczonych, Kandzie, Wielkiej Brytanii. Od 16 lat mieszka w Hong Kongu bo jak sam przyznaje jest to najlepsze miejsce na świecie do życia a ja się z nim zgadzam. 
       Krótko po powrocie do Polski dostałam maila od Petera. Jego ostatnie zdanie brzmiało - "Hong Kong czeka, napisz kiedy przylatujesz :)". Parę miesięcy pózniej napisałam, iż kupiłam bilet i przylatuję do HG. I nawet sama nie pamiętam jak to się stało, że uzbierałam tak ogromną sumę pieniędzy. Jaki wniosek - jeśli się czegoś chce to nie może się nie udać. Mieszkać miałam u Petera. Na parę dni tak jak prosił przesłałam mu informację kiedy będę - zadeklarował, że odbierze mnie z lotniska. Jakie było moje zaskoczenie kiedy przyleciałam a jego nie było...
        Od paru lat podróżuję w "ciemno" - bez mapy, przewodnika, zarezerwowanych noclegów, z dala od utartych przez turystów szlaków. Staram się jeść to co miejscowi, rozmawiać z nimi, patrzeć jak żyją, co ich cieszy, a co smuci. Sposób, który wybrałam jest dużo ciekawszy niż przewodnikowe zwiedzanie. Dzięki temu dotarłam i nadal docieram do miejsc, które nie są często odwiedzane. 
        Choć zawsze miałam szczęście i nawet jak jechałam bez żadnego adresu noclegowego potrafiłam znależć coś na miejscu tym razem po raz pierwszy byłam lekko przerażona. Przyjechałam do Hong Kongu w okresie kiedy rozpoczynał się Chiński Nowy Rok i tłumy turystów z całego ściągały do tego miejsca. Z ciekawości sprawdzałam przed wyjazdem czy są jakieś noclegi. Okazało się że było wszystko pozajmowane za wyjątkiem jakiegoś jednego hostelu gdzie było parę łóżek wolnych. Jakby zapobiegawczo zapamiętałam adres... Do Petera  postanowiłam nie dzwonić ani nie jechać. Uznałam, iż skoro nie przyjechał to rozmyślił się a ja nie mam zwyczaju napraszać się. 
        Lotnisko w Hong Kongu to cud świata - zbudowane na sztucznej wyspie zachwyca wielkością i kształtem. Miałam ochotę krzyczeć ze szczęścia bo moje marzenie się spełniło pomimo, iż byłam sama w wielomilionowym mieście i w sumie nie wiedziałam co robić.  






        Wsiadłam do autobusu, w którym poznałam małżeństwo z Filipin. Dali mi swoją wizytówkę zapraszając abym przyleciała do Manili. Pewnie kiedyś ich odwiedzę bo kontakt mailowy mam z nimi do tej pory. Od 10 lat co roku przyjeżdżają do Hong Kongu na wakacje. Jak stwierdzili to miasto tak się zmienia, że co roku jak wyjeżdżają nie mogą się doczekać co nowego zobaczą następnym razem. 
        Tymczasem jechałam dalej nawet nie wiedziałam dokąd jadę. W zasadzie wiedziałam - moim celem był hostel, ale nie bardzo pamiętałam jaka była nazwa przystanku docelowego. Autobus zatrzymał się, już miał ruszać kiedy zerwałam się i wyskoczyłam z niego w ostatniej chwili. Podniosłam głowę i z niedowierzaniem patrzę na nazwę ulicy : Peterson. Ja to mam szczęście myślę sobie. Znalazłam i hostel, który był na 5 piętrze w jakimś nowoczesnym budynku. Był tylko jeden problem - hostel był zamknięty a recepcjonista, który wpuścił mnie do budynku nawet nie wiedział kto jest właścicielem. Już nawet nie pamiętam ale chyba pierwszy raz w życiu usiadłam na schodach i zaczęłam płakać zastanawiając się jednocześnie co robić i gdzie spędzę najbliższy miesiąc. Padnięta po wielu godzinach podróży, przesiadkach, odczuwając 7-godzinną różnicę czasu z ciężkim plecakiem nawet nie miałam siły szukać czegokolwiek. Po prawie dwóch godzinach siedzenia na podłodze pojawiła się jakaś chinka. Okazało się, że pracuje w hostelu i przypadkiem schodziła schodami na dół. Nic dziwnego, iż nie mogłam wejść do hostelu. Wejście do niego było 2 piętra wyżej a nikomu nie chciało wywiesić się się kartki, że należy udać się tam.
         Weszłam z uśmiechem, jednak nie trwał on długo. Okazało się, że nie mam rezerwacji i wszystkie miejsca są prawdopodobnie zajęte ale mam poczekać jeszcze chwilkę bo może coś się znajdzie. BYŁO!!! Ostatnie wolne łóżko - znowu mnie szczęście nie opuściło! Wzięłam szybki prysznic, zapomniałam o zmęczeniu i poszłam zwiedzać miasto. Było zapierające. Spacerując ulicami ma się wrażenie, że wszystko jest tam doskonałe. Udogodnienia dla osób niepełnosprawnych są na każdym kroku do tego stopnia, że wchodząc do centrum handlowego jest informacja zapisana alfabetem Braille'a gdzie są toalety dla osób niepełnosprawnych. Pomijam fakt, iż dostęp do internetu jest w niemal każdym miejscu z autobusami włącznie. Więcej o samym Hong Kongu i miejsca pózniej. Wróciłam do hostelu. W tym samym pokoju co ja była Cindy, nauczycielka angielskiego z Seattle podróżująca po świecie i zarabiająca na życie ucząc angielskiego w wieku koło 55 lat i jakiś chłopak. Zmęczona, po paru godzinach zwiedzania postanowiłam przespać się...
          Obudziłam się, spojrzałam na zegarek i zobaczyłam, iż jest punktualnie 9. Wstałam i nic nie myśląc wyszłam na zwiedzanie miasta. Zaskakujące było dla mnie, że było całkowicie ciemno, ludzi natomiast na ulicach tłumy. Coś mi nie pasowało. Teoretycznie była 9 a coraz więcej właścicieli zamykało sklepy zamiast je otwierać...Wróciłam do hostelu. Rozmawiam z Cindy o moich spostrzeżeniach co do sklepów i faktu, że jest ciemno na dworze pomimo, iż zaczął się nowy dzień. Po chwili zaczynamy się śmiać prawie do łez. Byłam przekonana, iż kładąc się do łóżka obudziłam się następnego dnia o 9 rano. Tymczasem to była ale 9 wieczór dnia poprzedniego!!!
         Następnego dnia rano sprawdzam maile. Wśród nich był jeden od Petera z zapytaniem kiedy przylatuję bo nie dostał, żadnego maila ode mnie. Zaskoczona odpisuje, że go wysłałam. W rezultacie okazało się, iż musiał być jakiś problem z wysyłaniem wiadomości bo mail pozostał w mojej skrzynce nadawczej i Peter faktycznie go nie dostał. Miałam wieczorem jechać do niego z bagażami.
             Tego samego dnia rano dostałam propozycję aby pojechać z Cindy do Makau. Miał z nami jechać Do - Kanadyjczyk mieszkający w Vancouver, którego mama pochodzi z Kambodży. Do jest jedną z tych osób, których się nie zapomina. Wszędzie go pełno. Ma sto pomysłów na minutę i każdą wolną chwilę spędza podróżując. Kiedy pisałam tego bloga dostałam od niego maila ze zdjęciami z Brazylii i Peru i propozycją abym pojechała z nim do Izraela. Dziwne parę lat temu szukałam ludzi, którzy chcieliby ze mną podróżować. Chętnych nie było bo ludzie czasu, chęci albo pieniędzy nie mieli. Zaskakujące było to, że osoby te często mówiły, iż marzą im się podróże ale w sumie nic nie robiły aby to zmienić. Do tej pory znam osoby, które marzą o wyjazdach a nosa poza Poznań nie wytknęły. Zawsze uważałam i zdania nie zmienię, że podróże, doświadczenia i ludzie których się podczas takich wypraw spotyka to wspomnienia, które trwają do końca życia. Wcale nie trzeba jechać na drugi koniec świata aby przywieżć niezwykłe wspomnienia. Wystarczy kupić bilet i pojechać np. do Myślenic czy Kórnika aby doświadczyć czegoś nowego. Teraz jestem na etapie, iż nie ma miejsca do którego nie odważyłabym się pojechać a i z biegiem czasu poznałam ludzi z różnych części świata, którzy proponują mi wspólne wyjazdy.
             Wracam do tematu. Do Makau płynie się promem prawie dwie godziny. Trzeba być uważnym bo istnieje kilku przewozników. Co więcej cena biletu jest uzależniona od godziny wyjazdu. Trzeba pamiętać aby zabrać ze sobą paszport Makau bowiem ma status specjalnego regionu administracyjnego ChRL i po wjezdzie wbijana jest pieczątka. Do o tym zapomniał i musiał cofać się po paszport do hostelu. 
            Makau było kiedyś kolonią portugalską. Do tej pory nazwy ulic, hoteli są w języku portugalskim. W wielu miejscach słyszy się także język portugalski a w sklepach i restauracjach  można zjeść przysmaki kuchni portugalskiej. Wiele osób udających się tam jedzie jednak nie ze względów turystycznych. Tylko w tym rejonie Chin wolno legalnie uprawiać gry hazardowe. Miejsce to przypomina Las Vegas. Z przystani promowej odjeżdżają podstawione autobusy, które zawożą bezpośrednio do kasyn. Tylko raz w życiu byłam w kasynie - w Monako. Miałam zbędne euro w kieszeni, które wrzuciłam do jakieś najtańszej maszyny z założeniem, że przegram. Okazało się, że wygrałam - wypadło 10 euro. To był pierwszy i ostatni raz kiedy zagrałam. Postanowiłam nie ryzykować więcej po tym jak koło mnie był mężczyzna, który w ruletkę przegrał 200 tys euro. Właściciel kasyna miał gest i opłacił przegranemu taksówkę do domu. 




        
                Kasyna w Makau nie mają jednak nic wspólnego z tymi, które widziałam w Monako ( może jest jedna wspólna rzecz - w obu tych miejscach można zarówno przegrać jak i wygrać). Ilość tych w Makau przyprawia o zawrót głowy. Odgłos maszyn, tasowania kart i krzyki ludzi, którzy przegrali nierzadką znaczną część pieniędzy sprawia, iż miejsca tego nie da się zapomnieć. 

            W następnej części opowiem jak to się stało, że znalazłam się w owym kasynie ( bo nie było to zamierzone), o tym co warto zobaczyć w Makau i o tym jak razem z Cindy i Do zostaliśmy zatrzymani na granicy i posądzeni o próbę nielegalnego przekroczenia granicy z Chinami.  Wrócę też do Hong Kongu -  do miejsc, które warto zobaczyć i opowiem o wydarzeniu, które sprawiło, że parę miesięcy pózniej wyruszyłam na treking o łącznej długości 450 km. 

            Tymczasem w niedzielę przypada według kalendarza żydowskiego 21 dzień miesiąca Adar i rocznica śmierci cadyka Elimelecha. Tego dnia Chasydzi za całego świata przyjeżdżają na jego grób aby modlić się i zostawiać prośby. Wierzą bowiem, iż tego dnia Elimelech schodzi na ziemię i ludzkie prośby zanosi do Boga. Nie wierzę w to, moje prośby nigdy się nie spełniły choć były bardzo przyziemne...ale z  racji tego, iż zajmuję się judaizmem postanowiłam wyruszyć by poczuć atmosferę tego miejsca i wydarzenia.