W Makau zaraz po przejściu odprawy paszportowej natrafiamy na bardzo dobrze wyposażony punkt informacji turystycznej. Zaopatrzeni w mapy zastanawiamy się co warto zobaczyć.
Rzuca nam się w oczy jedna rzecz: The Four -Faced Buddha. Nie musieliśmy nic mówić. Spojrzeliśmy na siebie i wiedzieliśmy, że będzie to nasz główny cel. Nikt z nas wcześniej nie widział posągu Buddy, który miałby cztery twarze ( w Tajlandii jest takich posągów sporo ale o tym dowiedziałam się dopiero pózniej jak tam pojechałam). By dojechać do posągu trzeba było najpierw dojechać do centrum aby stamtąd wziąć kolejny autobus.
Bilet do centrum Makau, które przypomina Las Vegas ze względu na ilość kasyn i hoteli miał kosztować koło 3 dolarów hongkońskich ( ok 1, 40 zł). Komunikacja w Hong Kongu jest również w podobnej cenie. Już mieliśmy kupować bilet kiedy Do stwierdził, że jesteśmy poważnymi turystami a 3 dolary ta masa (???) pieniędzy. Do zaproponował byśmy wzięli shuttle bus. Było ich koło 20. Wszystkie z nich zabierały pasażerów, którzy przypłynęli do kasyn. Jak przygoda to przygoda pomyślałyśmy z Cindy. Nie wiedzieliśmy jakie kasyno wybrać. Spontanicznie rzuciłam: Grand Lisboa. Okazało się, iż jest to największe i najbardziej ekskluzywne kasyno do jakiego mogliśmy trafić. Spędziliśmy tam ponad godzinę obserwując jak ludzie przegrywają i wygrywają pieniądze swojego życia. Tych pierwszych było zdecydowanie więcej.
Wyszliśmy z kasyna by zwiedzać dalej. Większość turystów udaje się do ruin katedry świętego Pawła. Nas to nie interesowało. Ja nie lubię tego co wszyscy. Moi towarzysze mieli podobne zdanie. Rozejrzeliśmy się po centrum i poczuliśmy się jak w Europie. W Makau mówi się po portugalsku i chińsku. Oba języki są urzędowymi. W sklepach można kupić produkty sprowadzane z Portugalii i innych europejskich krajów. Kuchnia europejska miesza się tam z azjatycką.
Zaspokojeni tym co zobaczyliśmy w centrum ruszyliśmy w poszukiwaniu naszego Buddy. Kiedy pytaliśmy się o autobus, który tam jedzie ludzie patrzyli na nas jak na idiotów. Nikt nie wiedział jak tam trafić. Kiedy wskazaliśmy miejsce na mapie każdy podawał nam inny numer autobusu. Wszyscy kierowcy byli pochodzenia chińskiego i nikt po angielsku nie mówił. W końcu wsiedliśmy do jakiegoś autobusu. Znowu poczuliśmy się jak idioci. Przepełniony autobus a my z mapami rozwiniętymi ( były gigantyczne!!! jedna rozwinięta mapa była wielkości niemalże połowy przedniego okna autobusu!!!) pytamy się o posąg. Nikt nic nie wiedział. W pewnym momencie zaczynam krzyczeć : The Four -Faced Buddha on the right. W tym samym momencie cały autobus patrzy w prawo. Do z wrażenia przewrócił się a jego głowa wylądowała między nogami siedzącej chinki. Z autobusu nie wysiedliśmy. Nasz Budda nie był tego wart. Figurka była malutka- rozmiarami przypominała figurkę siusiającago chłopca z Brukseli. Z tą różnicą, że Budda był pod baldachimem. Zobaczyliśmy ją z okien autobusu i to nam wystarczyło. Wróciliśmy autobusem na pętlę. Do nie ukrywał radości - zaoszczędził kolejne 3 dolary.
Planowaliśmy na przystań promową dotrzeć tak jak przyjechaliśmy - autobusem bezpłatnym. Jak się zaraz okaże autobus powrotny był początkiem naszych problemów....
Z darmowego autobusu powrotnego mogły skorzystać tylko osoby, które grały w kasynie ( osoby te dostawały kwit). My do nich nie należeliśmy... Do nie dał za wygraną. Podszedł do ochroniarza wpuszczającego do autobusu i sprawdzającego kwity. Powiedział, że... jesteśmy w trójkę idiotami i frajerami bo straciliśmy wszystkie pieniądze i wyrzuciliśmy kwity ( nawet nie zapytał czy zgadzamy się z tymi określeniami...). Ochroniarz uwierzył a my cieszyliśmy się z bezpłatnego dojazdu do przystani promowej.
Dotarliśmy. Wypełniamy formularze na przekroczenie granicy i coś nam jest podejrzane. Formularze przypominały mi te, które kiedyś wypełniałam jak leciałam do Chin... Wypełniliśmy je i czekamy w kolejce. Wszyscy od razu dostają pieczątkę a my czekamy już 20 minut i nic. W pewnym momencie przychodzi dwóch kolejnych celników i policja, która mówi nam, że... jesteśmy zatrzymani do wyjaśnienia! Okazało się, że w Makau są dwa przejścia graniczne: do Hong Kongu i do Chin. To drugie jest używane rzadziej i trzeba mieć wizę chińską by móc wjechać.I to na to przejście trafiliśmy. Celnicy myśleli, że chcemy nielegalnie przekroczyć granicę na nieważnych wizach i że wybraliśmy rzadko uczęszczane przejście bo myśleliśmy że się uda. Ja i Cindy miałyśmy chińskie wizy ale ich termin ważności i tak dawno upłynął. Do nie miał jej wcale. Zaczęło robić się nieprzyjemnie i groznie. Zwłaszcza, że celnicy kiepsko mówili po angielsku. W końcu zaczęliśmy prawie ze łzami w oczach krzyczeć : HONG KONG. Ktoś zrozumiał, że nie chcemy do Chin a do Hong Kongu. Wbito nam jeszcze jedną pieczątkę do paszportu. Skierowaliśmy się w stronę autobusów i fuksem załapaliśmy się na bezpłatny autobus jadący do kasyna. W prezencie dostaliśmy przed wejściem do autobusu czerwone koperty, do których wkłada się pieniądze z okazji chińskiego Nowego Roku. Znowu dojechaliśmy do kasyna ale na szczęście udało nam się złapać bezpłatny autobus do przejścia granicznego.
Odprawa graniczna - zaskakuje fakt, że są osobne okienka dla miejscowych, turystów, niepełnosprawnych i osób powyżej 65 roku życia. Kolejki niemiłosierne. Cindy idzie do tej dla osób powyżej 65 roku zaskakując nas bo dawaliśmy jej maksymalnie 55 lat. Śmiejemy się i mamy nadzieję, że może Cindy nas wkręci i zaraz znajdziemy się w kolejce 65+. Nie mylimy się! Cindy macha do nas i podchodzi a my zastanawiamy się co wymyśliła. Powiedziała, że podróżuje z... synem i synową i wymaga opieki!!! I kit z tym, że każde z nas jest z innej parafii - inne nazwiska paszporty- ważne że nie czekaliśmy w kolejce :)
Kupiliśmy bilety powrotne i usiedliśmy bez odpowiedniego biletu w poczekalni dla VIP-ów na skórzanych fotelach i zaczęliśmy jeść różowe owoce przypominające w smaku kiwi .
Dotarliśmy do Hong Kongu z niezapomnianymi przeżyciami. Cindy i Do wrócili do hostelu a ja popłynęłam promem na Discovery Bay w Hong Kongu gdzie mieszka Peter. Welcome home usłyszałam kiedy przekroczyłam próg. Zostawiłam swój bagaż i z radości rzuciłam się na Petera. Jeszcze wtedy nie pomyślałam, że ten pobyt będzie dla mnie tak znaczący...
Z Do i Cindy cały czas jestem w kontakcie. Cindy przeprowadziła się na Laos gdzie uczy angielskiego. Do natomiast planuje podróż do Izraela.
Discovery Bay to miejsce w Hong Kongu do którego turyści nie docierają a szkoda bo jest tylko 25 minut promem od zatłoczonego centrum. Cisza, piaszczyste czyste i puste plaże - prawdziwy raj!
Peter mieszka na 10 piętrze nowoczesnego apartamentowca. Z okna widzi morze, kawałek dalej są pola tenisowe. Mam wrażenie, iż każdy mieszkający w tej części wyspy gra albo w tenisa albo w golfa bo i pól golfowych nie brakuje. Z drugie strony jest widok na wiecznie zielone wzgórza. Raj ktoś mógłby powiedzieć. Rzeczywiście - ja mogę potwierdzić. W dodatku codziennie o 21 z okna jego mieszkania widać pokaz fajerwerków bo niedaleko jest także Disneyland.
W tej części miasta mało jest Chińczyków. Mieszkają tu głównie ludzie z Kanady, Stanów, Australii i Wielkiej Brytanii. Całe rodziny się tu przeprowadzają bo jest tu bezpiecznie. Posterunki policji są likwidowane bo przestępstwa prawie nie istnieją. Czasem miałam wrażenie, że HG to utopia. Raz w tygodniu przychodzi sprzątaczka do Petera- sprząta bo jest to wliczone do czynszu. Zdziwiłam się kiedy zobaczyłam na stole pieniądze i karty kredytowe i dowiedziałam się, że sprzątaczka będzie w mieszkaniu sprzątać kiedy nikogo nie będzie. W Polsce byłaby to okazja dla złodzieja. Tutaj nikt nie kradnie. Ludzie dostają zarobki adekwatne do pracy. Nikt nie narzeka, że ma mało. Tutaj ludzie są szczęśliwi. Mają pieniądze i nie muszą kraść. W dodatku większość z nich to buddyści a oni nie odważyliby się okradać ludzi. Także i mieszkania nie zamykaliśmy na klucz. Tutaj się nikt nie włamie a jeśli to policja byłaby szczęśliwa bo w końcu miałaby pracę.
Co jest jeszcze niezwykłe? Samochody, a raczej ich brak. Choć nie są zakazane to jednak mieszkańcy wybierają własne nogi, autobusy albo samochody chyba z gatunku ekologicznych. Nazwa z głowy mi wyleciała ale są podobne do tych w Krakowie, które przewożą turystów po zabytkowych miejscach w Krakowie tylko mniejsze. Jak ktoś zna nazwę to proszę o pomoc.
Oto parę zdjęć z Discovery Bay:
Discovery Bay jest położone jest na największej wyspie Hong Kongu - Lantau. Myślałam, że uda mi się opisać ją w paru słowach ale to niemożliwe bo zasługuje na więcej uwagi.
Lantau Island nie pasuje do Hong Kongu - cisza, spokój, dużo zieleni, plaże i góry przypominające nasze Bieszczady. Szlaki są praktycznie zawsze puste bo chińczykom nie chce się chodzić po górach. No i dobrze, więcej przestrzeni dla mnie!
Wędrując po tej wyspie odkryłam niezwykłe miejsce nie pasujące do Hong Kongu, które nie jest opisywane w przewodnikach. Ludzie żyjący w ubogich domach ( czasem nie można było tego nawet nazwać domem), uprawiający banany, warzywa, robiący pranie w morzu, łowiący ryby i składający ofiary w przydrożnych kapliczkach. Ubodzy ale bardzo szczęśliwi. Kiedy tam chodziłam zawsze byli uśmiechnięci, machali ręką na powitanie, odpowiadali Ni hao. To jest to co urzeka mnie w podróżach najbardziej - docieranie do miejsc, które są poza szlakiem :)
Myślałam, że uda mi się opisać Hong Kong w całej swojej niezwykłości w tym poście. Myliłam się... zatem powstanie post Hong Kong 3.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz