Prosto z Kioto jechałam do Tokio.
Pociąg jedzie trasą, mijając górę Fudżi. Trzeba mieć jednak ogromne szczęście
aby ją zobaczyć. Osoby, z którymi rozmawiałam, które tam były, czasem wiele
razy ani razu jej nie widziały. Przez większość część roku Fudżi jest
niewidoczne czego powodem jest ogromny smog.
Jadę pociągiem i nagle po mojej
prawej stronie pojawia się góra. Wygląda jak Fudżi, niezwykle symetryczna a na
szczycie śnieg. Nie dowierzam jednak i myślę sobie, że to z pewnością coś
zupełnie innego. W pewnym momencie starszy Japończyk siedzący koło mnie patrzy
na mnie, uśmiecha się i mówi Fudżi wskazując na górę. Po chwili dodaje: Bardzo
często jadę tą trasą i widziałem ją tak dobrze jedynie parę razy w życiu. Trzeba
mieć ogromne szczęście by ją zobaczyć. Uśmiechnęłam się tylko.
Choć oferowane są liczne wycieczki,
o wejściu na Fudżi nawet nie myślałam. Widok z niej jest podobno ( bo nie byłam
) żaden. Żaden bo na szczycie widać tylko same chmury. Tylko nieliczni widzą
jakieś dolinki. Wchodzenie zatem dla samego wchodzenia mijało się z celem. Wolę
oszczędzić czas i zrobić sobie postanowienie, że zamiast na Fudżi wejdę kiedyś
na Kilimandżaro.
I oto Kioto. Dworzec jest
gigantyczny, podobnie jak w Tokio. Idę do informacji, biorę mapę i trafiam bez
problemu do hostelu. Kolejny raz spotykam się z ogromną życzliwością. Pokój
miałam na drugim piętrze. Japończycy pracujący przepraszali, że nie ma windy i
proponowali wniesienie bagażu. Miałam tylko plecak, więc pomoc była zbędna.
Prysznic, krótki odpoczynek i ruszam
zwiedzać miasto. Kupuję całodniowy bilet na metro i autobusy. Byłam w Kioto
jedynie dwa dni ale i tydzień to zdecydowanie za mało by wszystko zobaczyć i
poczuć atmosferę tego niezwykłego miasta. Kioto to Japonia w miniaturze. Jest
tu absolutnie wszystko co można zobaczyć na filmach, które kręcone są w albo o
Japonii - gejsze, maiko, tradycyjne domy japońskie, drzewka bonsai, świątynie
japońskie, zniewalająca kuchnia japońska i kwitnące wiśnie.
Jako pierwszy punkt wybieram złotą
świątynię ( na zdjęciu poniżej). Kiedy byłam dzieckiem dostalam książkę, w
której było zdjęcie tego miejsca. Już wtedy wywarło na mnie ogromne wrażenie bo
wyglądało wręcz bajecznie. Kiedy później dowiedziałam się, że jest to świątynia
w Kioto to tylko uśmiechnęłam się do siebie wiedząc, że raczej nigdy tam nie
pojadę. Okazało się inaczej. Wiedząc, że będę w Japonii wiedziałam, że muszę
zrobić wszystko by tam dotrzeć. Do autobusu stały gigantyczne kolejki nawet nie
tyele turystów co samych Japończyków. Przede mną… Polacy. Niby się mówi, że nie
mają pieniędzy a widzę ich wszędzie! Nawet nie staram się ich zaczepić bo po
ich rozmowie wnioskuję, że mają mniejszą orientację w terenie niż ja. Wysiadam
i za tłumem ludzi docieram na miejsce. Świątynia poraża swoim niebywałym
pięknem. Do środka niestety wejść nie można ale męcząca ponad godzinna podróż
autobusem opłacała się.
Robię krótką przerwę na obiad, po
którym docieram do sklepu z lokalnymi przysmakami gdzie wszystko zawierało w
sobie zieloną herbatę – lody, cukierki, ciastka, wafelki. Nie zabrakło i samej
zielonej herbaty w przeróżnych opakowaniach i kombinacjach smakowych
Dalsze zwiedzanie miasta. W
zasadzie dalsze zwiedzanie świątyń, które są niemalże na każdym kroku. Dla
większości ludzi są one z pewnością czymś ciekawym jednak oglądanie wszystkich
jedna po drugiej budzi przesyt, większość bowiem wygląda podobnie i tylko najwięksi znawcy i pasjonaci kultury japońskiej są w stanie dostrzec różnice.
Pobyt w Kioto kończę w Gion –
dzielnicy gejsz, która nabiera swojego uroku dopiero gdy zapada zmierzch. Wieczorem
organizowane są występy maiko i gejsz. Nie miałam okazji na nich być – trochę z
braku czasu bo miałam pociąg i chciałam coś zjeść przed podróżą a trochę dlatego,
że wiem, że kiedyś tam powrócę i muszę mieć coś do zobaczenia czego jeszcze nie
widziałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz