Los Angeles - miasto aniołów?
Z całą pewnością nazwa miasta nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Miasto już na wstępie nie zachwyca. Okolice dworca autobusowego są brudne i śmierdzące. W powietrzu unosi się zapach a w zasadzie fetor moczu. Ludzkich odchodów też nie brakuje! Co jakiś czas spod kartonów wyłania się bezdomny. Ścisłe centrum też nie wygląda zachwycająco. W sumie Los Angeles okazało się najbrzydszym miastem jakie widziałam w USA i jednym z najbrzydszych na świecie.
Ponieważ czasu mam sporo idę na piechotę do Hollywood. Z dworca autobusowego to jakieś 3h na piechotę. Ulice są nudne, brudne i monotonne. Wszędzie dominuje szary kolor. Gdyby nie to, że co jakiś czas na budynkach wiszą kartki z informacjami, że będzie kręcony film to nawet nie wiedziałabym, że jestem w LA. W dodatku wszędzie słyszę język hiszpański zamiast angielskiego co tylko pokazuje jak wielu jest tam imigrantów zwłaszcza z Meksyku.
Idę spacerkiem wzdłuż Melrose Avenue. Nagle widzę jakiś budynek a przed nim figurka ubranego kościotrupa z różańcem w ręce i bukietami kwiatów dookoła. Moje pierwsze skojarzenie było takie, że ludzie zaczynają przygotowywać się do Wszystkich Świętych ponieważ był to prawie koniec pazdziernika. Zwłaszcza na myśl przyszły mi obchody tego dnia w Meksyku.
Podchodzę bliżej. Nie byłabym sobą gdybym nie zajrzała przez okno do środka budynku. To co jednak zobaczyłam sprawiło, że chyba pierwszy raz w życiu ugięły się pode mną nogi!!!To była świątynia Santa Muerte czyli Świętej Śmierci (zdjęcia poniżej). Dookoła ołtarza umieszczone były naturalnej wielkości ubrane kościotrupy. Patrzę i nie dowierzam. Nagle nie wiadomo skąd pojawił się mężczyzna w długim czarnym habicie z kapturem na głowie i figurką Santa Muerte w ręce. Sam wyglądał jak śmierć. Nie wiem jak to zrobiłam ale w ułamku sekundy nagle znalazłam się parę przecznic dalej!
W całych Stanach są jedynie dwie. Jedna w San Francisco i druga w Los Angeles na którą natrafiłam przypadkiem. Zaskakujące bo będąc w Meksyku i to stosunkowo długo nie natrafiłam na ani jedną taką świątynię.
Na Melrose Avenue znajduje się studio filmowe Paramount. Nie kupiłam biletu z wyprzedzeniem ale bez problemu udało mi się doczepić do grupy i kupić go na miejscu. Nie polecam! Zmarnowany czas i wydane pieniądze i to nie małe! Przewodniczka opowiada historię studia zabiera nas na małą przejażdżkę i tyle. Nie można nawet wejść i zobaczyć jak wygląda studio filmowe.
Na tyłach studia filmowego znajduje się ogromny cmentarz żydowski. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam cmentarz żydowski gdzie na prawie każdym nagrobku oprócz Gwiazdy Dawida jest zdjęcie zmarłej osoby.
Muzeum Psychiatrii to natomiast najlepsze miejsce w całym Los Angeles i jedno z najlepszych muzeów jakie na świecie widziałam o podobnej tematyce, w dodatku za darmo. Spędziłam tam prawie 3h oglądając filmy i czytając plansze. Niestety w środku nie można robić zdjęć.
Ostatnim punktem był Hollywood Blvd, ulica na której znajdują się gwiazdy z nazwiskami aktorów, reżyserów i piosenkarzy. Słynna "aleja gwiazd" to długa ulica gdzie znajduje się mnóstwo sklepów z tandetnymi pamiątkami ( dominują w nich figurki Oscara), kioskami z gazetami i hot - dogami. W dodatku wszędzie brud! W niczym nie przypomina alei gwiazd w Cannes czy też w Hong Kongu.
Hollywood - napis, który jest tak znany również nie robi szczególnego wrażenia. Żeby do niego dotrzeć trzeba wykupić wycieczkę. Turystom indywidualnym wstęp zabroniony pewnie dlatego, że mieszkają tam sami milionerzy i istnieje ryzyko, że mógłby wtargnąć jakiś szaleniec. Jak powiedział mi Paweł, chłopak, którego poznałam wcześnie w San Francisco po drodze podziwia się domy się domy celebrytów. W zasadzie nie tyle domy co bramy i śmietniki, które są przed nimi ustawione bo domów praktycznie nie widać. Nie interesują mnie domy czy też tym bardziej śmietniki celebrytów. Wolę przeznaczyć pieniądze na coś innego.
Zmęczona i zawiedziona chcę wrócić do Los Angeles i przespać się. Chcę kupić bilet na metro. Sytuacja jest jednak trudniejsza niż myślę. Pojedynczych biletów kupić się nie da. Trzeba mieć specjalną kartę, którą kupuje się w specjalnych kioskach. Mając ją dopiero wtedy można kupić bilet. Z pomocą przyszła mi pewna pani, która mając dwie karty jedną mi ofiarowała.
Wysiadam w centrum z którego mam już blisko do hotelu. Odwiedzam Little Tokyo czyli japońską dzielnicę, która dla mnie okazała się najciekawszą częścią miasta bo oprócz japońskich sklepów i restauracji są również świątynie japońskie, podobne do tych które widziałam w Japonii.
W nagrodę po trudach dnia widzę bajeczny zachód słońca i widok na miasto, który często pojawia się w amerykańskich filmach.
Padnięta docieram do hotelu. To był mój pierwszy pobyt w LA i z pewnością ostatni. Następnego dnia rano biorę autobus i jadę do Santa Ana