środa, 11 marca 2015

Peru - Machu Picchu

Machu Picchu - cel wszystkich turystów przyjeżdżających do Limy. Co tu dużo mówić - mój także. O mały jednak włos nie zobaczyłabym go wcale! Zacznę jednak od początku. 

Do Machu Picchu można dotrzeć na dwa sposoby. Pierwszym jest tzw. Inka Trail pieszy szlak, który trwa od 2-7 dni. Wszystko zależy od tego ile mamy czasu, pieniędzy i sił. Oczywiście cena za 7-dniowy trekking jest najwyższa. Ja na tą formę dotarcia nie zdecydowałam się. Nie dlatego, że nie dałaby rady bo wiem, że poradziłaby sobie bez problemu ale dlatego, że codziennie szlak ten pokonują tłumy turystów a tam gdzie tłumy tam nie ja! Drugim sposobem jest wersja kombinowana: pociąg z miejscowości Ollantaytambo lub bilet łączony autobus + pociąg, którym z Cuzco dojedziemy bezpośrednio do Machu Picchu. Wybrałam wersję ostatnią. 

Bilety kupiłam ze znacznym wyprzedzeniem ale i tak były kosmicznie drogie. Zapłaciłam za nie $150 czyli ponad 500 zł. Wieczorem przed wyjazdem zaczęłam się zastanawiać czy aby nie ma dodatkowego biletu wstępu do Machu Picchu. Wcześniej nawet nie brałam tego pod uwagę. Byłam pewna, że skoro cena za przejazd jest tak kosmiczna to obejmuje ona również automatycznie wstęp jak to często bywa i nie zawracałam sobie tym głowy. Dla świętego spokoju poszukałam informacji w internecie. Okazało się, że są bilety!!! Zaczęłam panikować oficjalna strona nie działała i biletu kupić nie mogłam. Znalazłam inną stronę, która dodatkowo pobierała opłatę ale nie było miejsc na jutrzejszy termin. Prawie zaczęłam płakać. Szukałam dalej. W końcu znalazłam taką, która sprzedawała bilet na jutrzejszy termin. Uff bilet kupiony! Cena ponad 150 zł za wejście! Była to wersja podstawowa. Były także wersje wzbogacone. Istnieje możliwość wejścia na Huayna Picchu, szczytu, z którego widać całe Machu Picchu. Droga na szczyt jest dosyć stroma i śliska a ilość turystów na szlaku jest ograniczona. Kiedy kupowałam bilet nie było już tej opcji to wyboru. 

Następnego dnia o 6 50 rano miał odjeżdżać z Cuzco autobus. Zbiórka o 6 20. Ledwie żywa bo dnia wcześniejszego złapałam zatrucie pokarmowe doczłapałam się na dworzec. Chyba fakt, że tyle pieniędzy wydałam już na bilety by tu dotrzeć sprawiły, że cudownie ozdrowiałam na czas pobytu w Machu Picchu. Po powrocie bowiem czułam się tragicznie. 

Byłam na dworcu o 6 20, dostałam butelkę wody i wsiadłam do autobusu. Połowa miejsc wolnych a autobus równo o 6 30 czyli 20 minut przed czasem ruszył! Tym samym parę osób, które spózniło się mogło pożegnać się z zobaczeniem ruin Inków. 

Autobus jedzie coś koło 90 minut, następnie przesiadka na pociąg a w nim upierdliwa obsługa, która przez prawie całą podróż próbowała coś wepchnąć: książki, szale, koszulki, pocztówki i inne pierdoły. Frajerzy oczywiście znalezli się. 

Docieram na miejsce. Z dworca przechodzi się przez ogromny rynek z pamiątkami. Na jego końcu znajdują się autobusy jadące do Machu Picchu - płatne oczywiście! Koszt prawie 80 zl w dwie strony. Autobus jedzie 30 minut i rusza jak jest pełny czyli co chwilę.

Docieram na miejsce i dowiaduję się, ... że nie wejdę bo mojego nazwiska nie ma na liście osób zwiedzających Machu Picchu tego dnia. Pokazuję dowód wpłaty za bilet i potwierdzenie jego kupna. Czekam i dyskutuję z nimi przez ponad pół godziny. Bezskutecznie. W końcu ktoś wpadł na pomysł aby zadzwonić do pośrednika od którego kupiłam bilet. Udało się! Weszłam. Dostałam mapkę według, której zwiedzałam. 

Kończę zwiedzanie i idę do toalety. Kolejna abstrakcja - toalety płatne! Pewnie niedługo do biletu będzie doliczona opłata za oddychanie na terenie Machu Picchu!

Skłamałabym gdybym powiedziała, że Machu Picchu nie jest warte zobaczenia. Łączna jednak cena jest tak wysoka, że z pewnością nie zdecyduję się pojechać tam drugi raz. I chyba bardziej byłam pod wrażeniem Wielkiego Muru Chińskiego...

Zmęczona wsiadam do pociągu. Poznaje w nim dwie sympatyczne i zabawne dziewczyny z Tajwanu. Spędzamy całą podróż na rozmowie o Tajwanie i o podróżowaniu. Do teraz często piszemy do siebie maile. Kto wie - być może w następnym roku polecę je odwiedzić. 









poniedziałek, 9 marca 2015

Peru - Cuzco

Do Cuzco dotarłam samolotem z Limy. Już na starcie czekała na mnie masa namolnych taksówkarzy próbujących wcisnąć mi kit, iż do centrum dojadę tylko taksówką. Ignoruję ich i docieram do policjanta. Pytam się gdzie są autobusy lokalne. Słyszę, że tylko taksówki są po czym widzę w oddali coś co przypomina autobus. Ponawiam pytanie prawie krzycząc, że nie interesują mnie taksówki bo chcę pojechać lokalnym autobusem. W końcu uzyskuję odpowiedz. Przystanek był na wyciągnięcie ręki ale z lotniska był on niewidoczny. Trzeba było opuścić parking i udać się w lewą stronę. Doskonały sposób na turystów by wciskać im, że jedynym rozwiązaniem jest taksówka. Za bilet płacę mniej niż 1 sol czyli 1 złoty. Bez problemu docieram do centrum i odnajduję hostel w którym mam nocować. Zarezerwowałam go wcześniej jednak nie było nawet takiej potrzeby bo miejsc noclegowych było od wyboru do koloru. Podobnie jak miejsc, w których można było wymienić pieniądze. O wiele korzystniejszy przelicznik walutowy był w centrum niż na lotnisku. 

Cuzco jest urokliwym miasteczkiem położonym w peruwiańskich Andach i bazą startową dla tych, którzy wybierają się do Machu Picchu. Szczególne wrażenie robi sporych rozmiarów rynek z przepięknymi kamieniczkami i katedrą i odchodzące od niego boczne uliczki. 

W mieście prawie na każdym kroku  a już z pewnością w centrum spotkać można natarczywych sprzedawców z breloczkami, kamieniami, naszyjnikami i innymi pierdołami co jest naprawdę irytujące. Wydaje mi się, że samych sprzedających i sklepów z pamiątkami było więcej niż samych turystów. 

Co jakiś czas pojawiały się kobiety w tradycyjnych strojach z lamami. Namawiały turystów by za opłatą zrobić sobie z nimi zdjęcia.

To co zaskoczyło mnie to supermarkety a w nich niemalże... puste półki. Nie do końca wiem czy było to związane z brakiem zapotrzebowania na produkty czy też z takim popytem.

Katedry nie zwiedzałam, gdyż obowiązywał bilet wstępu, który do tanich nie należał. Zawsze uważałam i zdania nie zmienię, że wstęp do kościołów, meczetów, synagog czy też innych miejsc w których mogą modlić się wierni powinien być bezpłatny lub opłata powinna być dobrowolna. Wyjątek mogą dla mnie jedynie stanowić miejsca, które przestały być już miejscem kultu a stanowią obiekt sztuki. Nie weszłam też dlatego, że nie interesują mnie kościoły. Może nie tyle co nie interesują co przestały interesować bo na całym świecie widziałam ich setki, które zlewają mi się w jedną całość. Zadowoliłam się zdjęciem wnętrza katedry, które widziałam w sklepie z pamiątkami.

Pieczona świnka morska to przysmak, który można kupić w wielu restauracjach w Cuzco. Jest regionalną potrawą i nie można go np. dostać w Limie. O ile w Cuzco i w Machu Picchu jest jedną z najdroższych potraw bo wielu turystów chce ją spróbować o tyle już na wioskach jest jedzeniem, które można dostać za grosze.

Nie mogłam oprzeć się pokusie by jej nie spróbować. Cóż powiedzieć jest dobra ale nie do tego stopnia by się nią zachwycać. W restauracji podano mi ją w całości abym mogła zrobić zdjęcie :) Potem kucharz przekroił ją. Świnkę je się rękoma. Po usunięciu jednak skóry, kości i wnętrzności niewiele zostaje do zjedzenia. Aby zapchać żołądek trzeba byłoby zjeść kilka takich świnek. 











sobota, 7 marca 2015

Boliwia - Valle de la Luna

Valle de la Luna czyli Dolina Księżycowa znajduje się na obrzeżach La Paz. Chociaż z centrum odjeżdżają autobusy to nie mogłam żadnego złapać. Sami mieszkańcy także nie orientowali się gdzie jest przystanek autobusowy. Jeden mężczyzna powiedział, że złapie mi taksówkę, która jedzie w tamtym kierunku. Jak to w tamtym kierunku? Dlaczego nie pod samo wejście skoro już mam jechać taksówką, myślę sobie. Nie miałam czasu na pytania i wsiadłam. Patrzę a z tyłu siedzi kolejny pasażer. Po chwili zatrzymujemy się i wsiada kolejny pasażer, po chwili następny i nikt nie wysiada. Nikt też nie mówi dokąd jedzie. Nie sądzę, że kierowca czyta w myślach i wie dokąd kto chce jechać. Żeby było zabawnie po chwili taksówkarz zatrzymuje się i wsiada kolejny pasażer z przodu zatem oprócz kierowcy jest dwóch pasażerów. Jest taki ścisk, że prawie przyklejam się do kierowcy wyginam ręce i siebie w różne strony by znalezć miejsce. Powoli pasażerowi zaczynają wysiadać. 

Okazało się, że w La Paz istnieją dwa typy taksówek. Te które dowożą bezpośrednio pod wskazany adresy i te... które kursują na trasach autobusów. Za przejazd płaci się minimalnie więcej niż za przejazd autobusem ale za to na trasie można wysiąść w dowolnym miejscu i taksówka jedzie zdecydowanie szybciej.

Wysiadam i łapię kolejną taksówkę, która już tym razem dowozi mnie do celu bo na autobus musiałabym długo czekać. Same zaś taksówki kursujące po mieście nie kosztują dużo, podobnie jak autobusy. Stosunkowo dużo jak na tamtejsze warunki kosztuje taksówka na lotnisko. Cena to około 70 Bolivano. W nocy jest ona niestety jedynym rozwiązaniem bo autobusy nocne nie kursują. 

Docieram pod samo wejście. Turystów jak na lekarstwo. Kiedy kupowałam bilet w kolejce stały jedynie 3 osoby. 

W Valle de la Luna spędziłam nieco ponad 3 godziny. W drodze powrotnej wzięłam autobus.









czwartek, 5 marca 2015

Boliwia - La Paz

Z całą pewnością mogę powiedzieć, że La Paz jest jednym z miejsc, które mnie urzekło i do których bardzo chciałabym wrócić pomimo, iż prawie zaliczyłam w nim zgon, o czym za chwilę. 

La Paz jest najwyżej położoną stolicą na świecie na wysokości prawie 4000 m n.p.m.  Takie położenie sprawie, że powietrze jest bardzo rzadkie przez co oddychanie jest utrudnione. Ja pierwsze problemy miałam już w momencie kiedy wylądowałam. Nie potraktowałam ich jednak poważnie. Wcześniej byłam w Himalajach na o wiele wyższej wysokości i czułam się znakomicie. Uznałam zatem, że jestem zwyczajnie zmęczona po podróży. Faktycznie. po dotarciu do miasta problemy ustąpiły. Nie miałam pojęcia, że najgorsze dopiero nadejdzie! Po zakwaterowaniu się ruszyłam na zwiedzanie miasta. Jeżeli ktoś zastanawia się czy zarezerwować nocleg z wyprzedzeniem to mogę powiedzieć, że w La Paz jest ogromna ilość hosteli i hoteli. Ze znalezieniem noclegu na miejscu nie powinno być żadnego problemu.

Miasto otoczone jest wzgórzami. Na każdym z nich niezliczona ilość domków. Trzeba być w znakomitej kondycji aby przy tak rzadkim powietrzu maszerować pod górę. Stopniowo do wszystkiego można się jednak przyzwyczaić. Ułatwieniem są busy, które kursują niemalże wszędzie. Kosztują grosze a za kurs płaci się przy wyjściu.

Centralną część miasta stanowi Katedra i odchodząca od niej główna aleja miasta. Nie ma ona jednak nic wspólnego z burżuazyjnymi ulicami jakie można zobaczyć w Paryżu czy też w Nowym Yorku. Od pozostałych ulic różnić się jedynie tym że jest dosyć szeroka i długa. W całym mieście niewiele jest wieżowców i eleganckich sklepów z pewnością dlatego, że na każdym kroku widać ogromną biedę a klientów na luksusowe dobra z całą pewnością brakowałoby. 

Jest słoneczny dzień. Dookoła boliwijskie kobiety sprzedające lody. To, że sprzedają to pół biedy. Problem polega na tym, że lody są prawie roztopione a wafle chwytają tą samą, którą wydają pieniądze. I jak tu nie nabawić się zatrucia pokarmowego! Podobnych przykładów można wiele przytoczyć, np. papier toaletowy sprzedaje się tutaj na sztuki. Z całą pewnością nie każdego na niego stać. W publicznych szaletach, których jest sporo bo znaczna część domów nie posiada własnych łazienek dostaje się zazwyczaj jeden kawałek papieru toaletowego. Przeważnie jest on tak cienki jakby nie było go wcale!

Tuż za katedrą znajduje się Market Czarownic - absolutnie niezwykłe miejsce, którego nie widziałam nigdzie indziej na świecie. Zasuszone płody lam to jedna z rzeczy, które można zobaczyć na każdym stoisku. Specyficzne zaś zapachy pochodzące ze sprzedawanych tam mikstur są wyczuwalne na odległość. W dodatku zioła, płyny i inne amulety mające zapewnić zdrowie, dobrą pracę, bogactwo, miłość i szczęście - to wszystko co można tam dostać. Wszystko to ma miejsce w sąsiedztwie katedry i z tego co wiem to nigdy nie było żadnych protestów aby market zamknąć. 

Od katedry ciągnie się również ulica Sagarnaga gdzie można kupić pamiątki takie jak swetry, torby czy też rękodzieło artystyczne. Warto najpierw pochodzić po sklepach bo ceny znacznie się różnią. W wielu miejscach sprzedawcy sami podają zawyżoną cenę aby można było się z nimi targować. 

W pobliżu znajduje się muzeum koki z kawiarnią i sklepikiem na samej górze. Muzeum może i było ciekawe 20 lat temu natomiast teraz to zwyczajna strata czasu i pieniędzy. Informacje prawdopodobnie od założenia muzeum nie były aktualizowane i dodawane. Jeśli ktoś tam nie dotarł nie ma czego żałować. Zdecydowanie więcej informacji na temat koki znajdzie na stronach internetowych niż w muzeum. Będąc tam jednak warto spróbować mate de coca - naparu z liści koki, który pobudza podobnie jak kawa. Można go kupić w saszetkach w wielu sklepach.

Warte zobaczenia jest natomiast Muzeum Etnograficzne, także w pobliżu katedry. Jest bezpłatne i zawiera zbiory przedstawiające boliwijskie stroje karnawałowe. 

Prawie cały dzień spędziłam włócząc się po mieście. Sceny jak z innego świata. Kobiety ubrane w charakterystyczne stroje: kolorowe, długie, aż do ziemi spódnice, składające się z kilkunastu warstw noszone praktycznie przez wszystkie kobiety niezależnie od wieku, charakterystyczne kapelusiki, najczęściej w kolorze czarnym. Większość kobiet nosi długie włosy i zaplata je w warkocze. Nieodłącznym elementem ich stroju jest również ogromnych rozmiarów chusta, do której wkładają przedmioty, które najczęściej sprzedają pózniej na lokalnym rynku jak np. chusteczki, kosmetyki, okulary czy też akcesoria do czyszczenia butów. Chustę taką noszą na plecach. Można powiedzieć, że stanowi ona ich przenośny sklep. 

To co mnie zaskoczyło to telefony stacjonarne. Nie dla wszystkich mieszkańców Boliwii jest oczywiste, że każdy musi mieć telefon komórkowy. Ba, chyba bardziej oczywiste jest go nie mieć wcale. Dla wielu bowiem jest on nadal luksusem. W wielu zatem sklepach są telefony stacjonarne ( z budkami telefonicznymi nie spotkałam się) z licznikiem minut. Po zakończonej rozmowie płaci się za czas połączenia. 

Wieczorem zaczyna się nocne życie. Pojawiają się uliczne stragany z jedzeniem i otwierane są bary szybkiej obsługi. Większość z nich działa bez jakichkolwiek zasad higieny. Restauracje, których jak na stolicę jest stosunkowo niewiele są przeznaczone głównie dla turystów. Miejscowi bowiem rzadko z nich korzystają bo ceny są zbyt wysokie. Po całym dniu padam zmęczona i zasypiam.

Następnego dnia rano bardzo zle się poczułam. Nie mogłam złapać oddechu i miałam wrażenie, że zaraz zemdleję. Poszłam na dół do recepcji by nie zostawać sama w pokoju. Mój stan zdrowia pogorszył się do tego stopnia, że nie mogłam złapać oddechu. Z trudem łapałam powietrze. Pamiętam jak recepcjonista powiedział, że to choroba wysokościowa i że potrzebuję butlę z tlenem. Przyniósł ją natychmiast ale... nie wiedział jak ją obsługiwać! Czysta abstrakcja bo w mieście takim jak La Paz każdy pracownik hotelu czy hostelu powinien wiedzieć jak udzielić pierwszej pomocy i jak obsługiwać butlę z tlenem. Pierwszej pomocy udzielili  mi Izraelczycy, którzy schodzili na dół i mieli właśnie wychodzić na zwiedzanie miasta. O ile po zwykłym omdleniu człowiek bardzo szybko sam może dojść do siebie o tyle w La Paz jest to raczej niemożliwe właśnie przez rzadkie powietrze. Opowiedziałam o historii mojej znajomej. Opowiedziała mi, że w ten sposób zmarła parę lat temu jej kuzynka właśnie w La Paz bo pomoc przyszła zbyt pózno. Cóż powiedzieć? Chyba tylko tyle, że kolejny raz miałam szczęście.

Po zdarzeniu postanowiłam nie forsować się i chodzić tylko tam gdzie są ludzie na wypadek gdyby podobna sytuacja znowu mi się przydarzyła. Dopiero pózniej zdałam sobie sprawę, że i tak nie miało to sensu bo przecież nikt w normalnym sklepie nie będzie miał butli gazowej bo mieszkańcy są przyzwyczajeni do oddychania rozrzedzonym powietrzem no i wątpliwe czy ktoś wezwałby pogotowie skoro telefony komórkowe są tam nadal luksusem. 

Siedząc na ławce w centrum poznałam mężczyznę, który urodził się w La Paz. Przez parę lat mieszkał w Stanach. Zaczął mi opowiadać o swoim dzieciństwie i o tym jak ciężko się tu żyje. Miał rację. Boliwia jest najuboższym krajem w Ameryce Południowej. Choć dużo się robi i inwestuje np. fenomenalne kolejki liniowe które istnieją zamiast metra, o czym napiszę pózniej to jednak mentalność ludzi z pewnością przez wiele jeszcze lat nie zmieni się. 

Wolnym krokiem ruszyłam w kierunku cmentarza komunalnego - największego w La Paz, który jednak nie jest tak gigantyczny jak mogłoby się wydawać, o czym za chwilę. Dlaczego cmentarz może ktoś zapytać. Z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że nie są one odwiedzane przez turystów ( może poza paroma wyjątkami jak cmentarz Pere Lachaise czy też Recoleta w Buenos Aires) a stanowią, przynajmniej dla mnie, niezwykle istotne zródło informacji. Pokazują jaki ludzie mają stosunek do śmierci, jak pielęgnują pamięć o swoich przodkach, jak wyrażają ideę zmartwychwstania i życia pozagrobowego. Poza tym cmentarz nie zawsze musi być tylko "domem"dla umarłych bowiem jak się przekonałam i o czym napiszę w jednym z postów może być też domem dla kilku milionów ludzi jak np. w Kairze gdzie ludzie mieszkają w cmentarnych grobowcach razem... ze zmarłymi. I ostatni powód - nie boję się śmierci ani zmarłych zatem cmentarze nie wywołują u mnie lęku. 

Cmentarz w La Paz znajduje się bardzo blisko centrum. Od katedry idzie się spacerkiem koło 30 min. To co tam zobaczyłam przeszło moje oczekiwania. Gdybym nie wiedziała, że za murem jest cmentarz to pomyślałabym, że znajduję się na największym markecie w mieście! Okolica w żaden sposób nie przypominała tej, którą znamy z naszych polskich cmentarzy gdzie dominuje zaduma i refleksja. Boliwijskie cmentarze przypominają meksykańskie. Oprócz biznesu cmentarnego typu kwiaty, znicze, płyty nagrobne bardziej przyziemne i cielesne sprawy: bary szybkiej obsługi, stragany z mięsem, ziemniakami, owocami, rybami i biurami podróży. Zakupy odbywają się w głośnej i gorączkowej atmosferze, co chwilę słychać dzwięk klaksonów.

Będąc w La Paz miałam możliwość obserwować pogrzeb. Pod główną bramę cmentarza podjeżdża samochód z trumną, która jest na rękach wnoszona do kaplicy. Bliscy w tym czasie sypią na nią kwiaty. Następnie szybka uroczystość w kaplicy po której wychodzi najbliższa rodzina zmarłego ubrana na czarno i ustawia się rzędem. Dalsza rodzina i znajomi podchodzą do każdego z osobna podając rękę. Trumna jest zabierana do grobowca, który ma najczęściej kilka pięter i jest tam wkładana. Spoczywa tam przez 10 lat po czym zwłoki są kremowane. Jest to spowodowane przede wszystkim brakiem miejsca na cmentarzach.

Spaceruję jeszcze trochę i trafiam na targ rybny z barami, który również znajduje się w pobliżu cmentarza. Zatrzymuję się i zamawiam pstrąga, który jest tamtejszym przysmakiem. Dostaję dodatkowo pieczone ziemniaki i kawałek pieczonego banana, który mnie jednak nie zachwycił. 

Cały jeden dzień poświęciłam na ... zwiedzanie miasta kolejką linową El Teleferico. W stolicy Boliwii nie ma metra. Jest za to kolejka liniowa. 3 linie ( w przyszłości ma ich powstać więcej), które łączą różne części miasta. Jednorazowy bilet kosztuje 4 boliwano a widoki są nieziemskie!!! Dookoła widać pagórki i tysiące małych domów. Zdarza się, że kolejka jest tak nisko, że przejeżdżając nad bogatymi dzielnicami można zobaczyć domy z basenami lub rozpadające się baraki w dzielnicach slamsów! 

Oprócz Valle de la Luna, którą zobaczyłam w La Paz ( zdjęcia i więcej na ten temat w kolejnym poście) ostatnim miejscem które zobaczyłam była ulica Jaen. No cóż jak to bywa w życiu wszystko trzeba zobaczyć na własne oczy. Ulica która na zdjęciach wygląda na barwną w rzeczywistości wcale taka nie jest. W dodatku jest ona stosunkowo krótka. Warto jednak ją zobaczyć ze względu na muzea i galerie znajdujące się tam.

Nocne autobusy nie kursują zatem na lotnisko wzięłam taksówkę. Rzecz niebywała bo największe lotnisko Boliwii ma jedynie 6 bramek i jest chyba jednym z najmniejszych jakie widziałam na świecie. Po wbiciu pieczątki każdy oddaje swój bagaż podręczny do kontroli celem. Ma to na celu wykrycie potencjalnych narkotyków. Po tym co zobaczyłam nie dziwi mnie, że na tak ogromną skalę przemyca się stąd narkotyki. Kontrola bagażu jest pobieżna. Jeśli ktoś się ładnie uśmiechnie ( ja tak zrobiłam, co nie znaczy, że przemycałam narkotyki) to wystarczy, że otworzy tylko torbę i przejdzie bez problemu. 

Ulica Jaen











market czarownic
suszone płody lam












 bar w pobliżu targu rybnego
pstrąg z ziemniakami i pieczonymi bananami