Z całą pewnością mogę powiedzieć, że La Paz jest jednym z miejsc, które mnie urzekło i do których bardzo chciałabym wrócić pomimo, iż prawie zaliczyłam w nim zgon, o czym za chwilę.
La Paz jest najwyżej położoną stolicą na świecie na wysokości prawie 4000 m n.p.m. Takie położenie sprawie, że powietrze jest bardzo rzadkie przez co oddychanie jest utrudnione. Ja pierwsze problemy miałam już w momencie kiedy wylądowałam. Nie potraktowałam ich jednak poważnie. Wcześniej byłam w Himalajach na o wiele wyższej wysokości i czułam się znakomicie. Uznałam zatem, że jestem zwyczajnie zmęczona po podróży. Faktycznie. po dotarciu do miasta problemy ustąpiły. Nie miałam pojęcia, że najgorsze dopiero nadejdzie! Po zakwaterowaniu się ruszyłam na zwiedzanie miasta. Jeżeli ktoś zastanawia się czy zarezerwować nocleg z wyprzedzeniem to mogę powiedzieć, że w La Paz jest ogromna ilość hosteli i hoteli. Ze znalezieniem noclegu na miejscu nie powinno być żadnego problemu.
Miasto otoczone jest wzgórzami. Na każdym z nich niezliczona ilość domków. Trzeba być w znakomitej kondycji aby przy tak rzadkim powietrzu maszerować pod górę. Stopniowo do wszystkiego można się jednak przyzwyczaić. Ułatwieniem są busy, które kursują niemalże wszędzie. Kosztują grosze a za kurs płaci się przy wyjściu.
Centralną część miasta stanowi Katedra i odchodząca od niej główna aleja miasta. Nie ma ona jednak nic wspólnego z burżuazyjnymi ulicami jakie można zobaczyć w Paryżu czy też w Nowym Yorku. Od pozostałych ulic różnić się jedynie tym że jest dosyć szeroka i długa. W całym mieście niewiele jest wieżowców i eleganckich sklepów z pewnością dlatego, że na każdym kroku widać ogromną biedę a klientów na luksusowe dobra z całą pewnością brakowałoby.
Jest słoneczny dzień. Dookoła boliwijskie kobiety sprzedające lody. To, że sprzedają to pół biedy. Problem polega na tym, że lody są prawie roztopione a wafle chwytają tą samą, którą wydają pieniądze. I jak tu nie nabawić się zatrucia pokarmowego! Podobnych przykładów można wiele przytoczyć, np. papier toaletowy sprzedaje się tutaj na sztuki. Z całą pewnością nie każdego na niego stać. W publicznych szaletach, których jest sporo bo znaczna część domów nie posiada własnych łazienek dostaje się zazwyczaj jeden kawałek papieru toaletowego. Przeważnie jest on tak cienki jakby nie było go wcale!
Tuż za katedrą znajduje się Market Czarownic - absolutnie niezwykłe miejsce, którego nie widziałam nigdzie indziej na świecie. Zasuszone płody lam to jedna z rzeczy, które można zobaczyć na każdym stoisku. Specyficzne zaś zapachy pochodzące ze sprzedawanych tam mikstur są wyczuwalne na odległość. W dodatku zioła, płyny i inne amulety mające zapewnić zdrowie, dobrą pracę, bogactwo, miłość i szczęście - to wszystko co można tam dostać. Wszystko to ma miejsce w sąsiedztwie katedry i z tego co wiem to nigdy nie było żadnych protestów aby market zamknąć.
Od katedry ciągnie się również ulica Sagarnaga gdzie można kupić pamiątki takie jak swetry, torby czy też rękodzieło artystyczne. Warto najpierw pochodzić po sklepach bo ceny znacznie się różnią. W wielu miejscach sprzedawcy sami podają zawyżoną cenę aby można było się z nimi targować.
W pobliżu znajduje się muzeum koki z kawiarnią i sklepikiem na samej górze. Muzeum może i było ciekawe 20 lat temu natomiast teraz to zwyczajna strata czasu i pieniędzy. Informacje prawdopodobnie od założenia muzeum nie były aktualizowane i dodawane. Jeśli ktoś tam nie dotarł nie ma czego żałować. Zdecydowanie więcej informacji na temat koki znajdzie na stronach internetowych niż w muzeum. Będąc tam jednak warto spróbować mate de coca - naparu z liści koki, który pobudza podobnie jak kawa. Można go kupić w saszetkach w wielu sklepach.
Warte zobaczenia jest natomiast Muzeum Etnograficzne, także w pobliżu katedry. Jest bezpłatne i zawiera zbiory przedstawiające boliwijskie stroje karnawałowe.
Prawie cały dzień spędziłam włócząc się po mieście. Sceny jak z innego świata. Kobiety ubrane w charakterystyczne stroje: kolorowe, długie, aż do ziemi spódnice, składające się z kilkunastu warstw noszone praktycznie przez wszystkie kobiety niezależnie od wieku, charakterystyczne kapelusiki, najczęściej w kolorze czarnym. Większość kobiet nosi długie włosy i zaplata je w warkocze. Nieodłącznym elementem ich stroju jest również ogromnych rozmiarów chusta, do której wkładają przedmioty, które najczęściej sprzedają pózniej na lokalnym rynku jak np. chusteczki, kosmetyki, okulary czy też akcesoria do czyszczenia butów. Chustę taką noszą na plecach. Można powiedzieć, że stanowi ona ich przenośny sklep.
To co mnie zaskoczyło to telefony stacjonarne. Nie dla wszystkich mieszkańców Boliwii jest oczywiste, że każdy musi mieć telefon komórkowy. Ba, chyba bardziej oczywiste jest go nie mieć wcale. Dla wielu bowiem jest on nadal luksusem. W wielu zatem sklepach są telefony stacjonarne ( z budkami telefonicznymi nie spotkałam się) z licznikiem minut. Po zakończonej rozmowie płaci się za czas połączenia.
Wieczorem zaczyna się nocne życie. Pojawiają się uliczne stragany z jedzeniem i otwierane są bary szybkiej obsługi. Większość z nich działa bez jakichkolwiek zasad higieny. Restauracje, których jak na stolicę jest stosunkowo niewiele są przeznaczone głównie dla turystów. Miejscowi bowiem rzadko z nich korzystają bo ceny są zbyt wysokie. Po całym dniu padam zmęczona i zasypiam.
Następnego dnia rano bardzo zle się poczułam. Nie mogłam złapać oddechu i miałam wrażenie, że zaraz zemdleję. Poszłam na dół do recepcji by nie zostawać sama w pokoju. Mój stan zdrowia pogorszył się do tego stopnia, że nie mogłam złapać oddechu. Z trudem łapałam powietrze. Pamiętam jak recepcjonista powiedział, że to choroba wysokościowa i że potrzebuję butlę z tlenem. Przyniósł ją natychmiast ale... nie wiedział jak ją obsługiwać! Czysta abstrakcja bo w mieście takim jak La Paz każdy pracownik hotelu czy hostelu powinien wiedzieć jak udzielić pierwszej pomocy i jak obsługiwać butlę z tlenem. Pierwszej pomocy udzielili mi Izraelczycy, którzy schodzili na dół i mieli właśnie wychodzić na zwiedzanie miasta. O ile po zwykłym omdleniu człowiek bardzo szybko sam może dojść do siebie o tyle w La Paz jest to raczej niemożliwe właśnie przez rzadkie powietrze. Opowiedziałam o historii mojej znajomej. Opowiedziała mi, że w ten sposób zmarła parę lat temu jej kuzynka właśnie w La Paz bo pomoc przyszła zbyt pózno. Cóż powiedzieć? Chyba tylko tyle, że kolejny raz miałam szczęście.
Po zdarzeniu postanowiłam nie forsować się i chodzić tylko tam gdzie są ludzie na wypadek gdyby podobna sytuacja znowu mi się przydarzyła. Dopiero pózniej zdałam sobie sprawę, że i tak nie miało to sensu bo przecież nikt w normalnym sklepie nie będzie miał butli gazowej bo mieszkańcy są przyzwyczajeni do oddychania rozrzedzonym powietrzem no i wątpliwe czy ktoś wezwałby pogotowie skoro telefony komórkowe są tam nadal luksusem.
Siedząc na ławce w centrum poznałam mężczyznę, który urodził się w La Paz. Przez parę lat mieszkał w Stanach. Zaczął mi opowiadać o swoim dzieciństwie i o tym jak ciężko się tu żyje. Miał rację. Boliwia jest najuboższym krajem w Ameryce Południowej. Choć dużo się robi i inwestuje np. fenomenalne kolejki liniowe które istnieją zamiast metra, o czym napiszę pózniej to jednak mentalność ludzi z pewnością przez wiele jeszcze lat nie zmieni się.
Wolnym krokiem ruszyłam w kierunku cmentarza komunalnego - największego w La Paz, który jednak nie jest tak gigantyczny jak mogłoby się wydawać, o czym za chwilę. Dlaczego cmentarz może ktoś zapytać. Z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że nie są one odwiedzane przez turystów ( może poza paroma wyjątkami jak cmentarz Pere Lachaise czy też Recoleta w Buenos Aires) a stanowią, przynajmniej dla mnie, niezwykle istotne zródło informacji. Pokazują jaki ludzie mają stosunek do śmierci, jak pielęgnują pamięć o swoich przodkach, jak wyrażają ideę zmartwychwstania i życia pozagrobowego. Poza tym cmentarz nie zawsze musi być tylko "domem"dla umarłych bowiem jak się przekonałam i o czym napiszę w jednym z postów może być też domem dla kilku milionów ludzi jak np. w Kairze gdzie ludzie mieszkają w cmentarnych grobowcach razem... ze zmarłymi. I ostatni powód - nie boję się śmierci ani zmarłych zatem cmentarze nie wywołują u mnie lęku.
Cmentarz w La Paz znajduje się bardzo blisko centrum. Od katedry idzie się spacerkiem koło 30 min. To co tam zobaczyłam przeszło moje oczekiwania. Gdybym nie wiedziała, że za murem jest cmentarz to pomyślałabym, że znajduję się na największym markecie w mieście! Okolica w żaden sposób nie przypominała tej, którą znamy z naszych polskich cmentarzy gdzie dominuje zaduma i refleksja. Boliwijskie cmentarze przypominają meksykańskie. Oprócz biznesu cmentarnego typu kwiaty, znicze, płyty nagrobne bardziej przyziemne i cielesne sprawy: bary szybkiej obsługi, stragany z mięsem, ziemniakami, owocami, rybami i biurami podróży. Zakupy odbywają się w głośnej i gorączkowej atmosferze, co chwilę słychać dzwięk klaksonów.
Będąc w La Paz miałam możliwość obserwować pogrzeb. Pod główną bramę cmentarza podjeżdża samochód z trumną, która jest na rękach wnoszona do kaplicy. Bliscy w tym czasie sypią na nią kwiaty. Następnie szybka uroczystość w kaplicy po której wychodzi najbliższa rodzina zmarłego ubrana na czarno i ustawia się rzędem. Dalsza rodzina i znajomi podchodzą do każdego z osobna podając rękę. Trumna jest zabierana do grobowca, który ma najczęściej kilka pięter i jest tam wkładana. Spoczywa tam przez 10 lat po czym zwłoki są kremowane. Jest to spowodowane przede wszystkim brakiem miejsca na cmentarzach.
Spaceruję jeszcze trochę i trafiam na targ rybny z barami, który również znajduje się w pobliżu cmentarza. Zatrzymuję się i zamawiam pstrąga, który jest tamtejszym przysmakiem. Dostaję dodatkowo pieczone ziemniaki i kawałek pieczonego banana, który mnie jednak nie zachwycił.
Cały jeden dzień poświęciłam na ... zwiedzanie miasta kolejką linową El Teleferico. W stolicy Boliwii nie ma metra. Jest za to kolejka liniowa. 3 linie ( w przyszłości ma ich powstać więcej), które łączą różne części miasta. Jednorazowy bilet kosztuje 4 boliwano a widoki są nieziemskie!!! Dookoła widać pagórki i tysiące małych domów. Zdarza się, że kolejka jest tak nisko, że przejeżdżając nad bogatymi dzielnicami można zobaczyć domy z basenami lub rozpadające się baraki w dzielnicach slamsów!
Oprócz Valle de la Luna, którą zobaczyłam w La Paz ( zdjęcia i więcej na ten temat w kolejnym poście) ostatnim miejscem które zobaczyłam była ulica Jaen. No cóż jak to bywa w życiu wszystko trzeba zobaczyć na własne oczy. Ulica która na zdjęciach wygląda na barwną w rzeczywistości wcale taka nie jest. W dodatku jest ona stosunkowo krótka. Warto jednak ją zobaczyć ze względu na muzea i galerie znajdujące się tam.
Nocne autobusy nie kursują zatem na lotnisko wzięłam taksówkę. Rzecz niebywała bo największe lotnisko Boliwii ma jedynie 6 bramek i jest chyba jednym z najmniejszych jakie widziałam na świecie. Po wbiciu pieczątki każdy oddaje swój bagaż podręczny do kontroli celem. Ma to na celu wykrycie potencjalnych narkotyków. Po tym co zobaczyłam nie dziwi mnie, że na tak ogromną skalę przemyca się stąd narkotyki. Kontrola bagażu jest pobieżna. Jeśli ktoś się ładnie uśmiechnie ( ja tak zrobiłam, co nie znaczy, że przemycałam narkotyki) to wystarczy, że otworzy tylko torbę i przejdzie bez problemu.
Ulica Jaen
market czarownic
suszone płody lam
bar w pobliżu targu rybnego
pstrąg z ziemniakami i pieczonymi bananami