wtorek, 3 marca 2015

Boliwia - Oruro

Boliwia - jeden z tych krajów gdzie czas się zatrzymał i to kilkadziesiąt powiedziałabym lat temu. Chociaż widziałam tylko parę miejsc, chciałabym tam wrócić na dłużej. 

Boliwia to kraj samych naj i to dosłownie! Najwyżej położona stolica na świecie, która przysporzyła mi sporo problemów zdrowotnych, najmniejsze lotnisko na świecie jakie w życiu widziałam, najbiedniejszy kraj Ameryki Południowej. Wymieniać można długo. 

Do La Paz przyleciałam z Limy. Decyzja spontaniczna, podjęta parę dni przed wylotem do Peru. Początkowo miałam zostać dłużej w Peru ale zmieniłam zdanie. Nie interesuje mnie płaskowyż Nazca czy też jezioro Titicaca. Zobaczenie tych miejsc tylko dlatego, że są uznawanie za atrakcje Peru mija się z celem. Wolę w tym miejscu przeznaczyć pieniądze na coś innego. Padło na Boliwię. Była to jedna z najlepszych spontanicznych decyzji w moim życiu podróżniczym. 

Lotnisko nie przypomina wyglądem lotniska. Sterty gruzów, rozkopane chodniki i starsza kobieta przed wyjściem z lotniska siedząca na ziemi  i brudnymi rękoma przygotowująca kanapki. Oto to co zastałam zaraz po przylocie. 

Biorę lokalny autobus, który jedzie do centrum. Bilet kosztuje 4 boliwiano ( 2 zł). Po drodze niezwykły widok na całe miasto, którego końca nie widać. Małe domki położone na wzgórzach wyglądają imponująco. Pytam się gdzie mam wysiąść by dojechać do dworca autobusowego. Ludzie z życzliwością i z uśmiechem na twarzy mówią mi gdzie mam wysiąść. Przychodzi pora na płacenie za przejazd. Mam w ręce banknot o wartości 100 boliwiano. Kobieta siedząca koło mnie mówi mi, że to za dużo i że kierowca nie będzie mi miał jak wydać. Daje mi do ręki 4 boliwiano do ręki i mówi: Wez je, jesteś dzisiaj moim gościem, miłego pobytu w La Paz. Dziękuję i wysiadam.

Idę na dworzec autobusowy i kupuję bilet do Oruro. Wsiadam do autobusu. Podchodzi do mnie mężczyzna i karze mi zapłacić tax terminal. Opłatę za opuszczenie dworca autobusowego. Pierwszy raz w życiu się z tym spotkałam. Jest dla mnie bezsensem, że nie doliczają tego do ceny biletu no ale cóż. 

Mijam bajeczne krajobrazy: niskie pagórki, pola a na nich nieskończona ilość kwiatów. Zobaczyć na tej trasie samochód graniczy prawie z cudem. Co jakiś czas małe wioski, które przypominają kompletną dzicz! Ludzie sprzedający warzywa i owoce na ziemi, rozpadające się domy i niezliczona ilość bezdomnych psów. 

Docieram do Oruro. Miasto słynie z największego w Boliwii karnawału. Przypuszczam, że nie tylko w autobusie ale być może i w całym mieście byłam jedyną turystką. W mieście nie było nawet żadnej informacji turystycznej. Czułam się jednak bezpiecznie. Ludzie uśmiechali się i bez problemów wskazywali drogę. Wszędzie daje się zauważyć ogromną biedę. Małe niskie domki, krzywe, nierówne drogi to obraz jaki zobaczyłam.

Toalety - rzecz o której trzeba napisać. Po tym co widziałam w Indiach nic mnie nie zaskoczy. Płacę 1 Bolivano i dostaję paragon i jeden kawałek papieru toaletowego. Kieruję się w wyznaczone miejsce. Zamiast drzwi zasłonka, która tak się elekturuje, że przykleja mi się do rąk i prawie do twarzy. Sedes zapchany a o kranach by umyć ręce nie ma mowy bo ich nie ma ( nie we wszystkich toaletach tak było ale w znacznej części). Nagroda dla tych co wynalezli antybakteryjne żele do rąk! W żadną podróż bez nich nie wyjeżdżam. 

Oruro to spokojne, ciche miasteczko. Słychać własne myśli. Idę na lokalny rynek i wdaję się w dyskusję z lokalnymi mieszkańcami - czyli to co lubię robić najbardziej :) Nagle zbiega się prawie cały rynek, ludzie pytają mnie skąd jestem, co tu robię, jak mi się podoba. Dla nich Europa to miejsce abstrakcja, które na mapie jest ciężkie do zlokalizowania. O Polsce już nie wspomnę. Choć niektórzy z nich słyszeli o Janie Pawle II to jednak nikt o niej nic nie wie. Baaa niektórzy myśleli nawet, że w Polsce hiszpański jest głównym językiem, skoro potrafię w tym języku komunikować się. 

Spaceruję jeszcze parę godzin i wsiadam do autobusu jadącego do La Paz














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz