sobota, 30 maja 2015

Tajlandia - Chiang Mai

Po godzinie 13, po ponad 15h jazdy pociągiem z Bangkoku jestem w Chiang Mai. Na dworcu czekali właściciele hoteli i prywatnych kwater. Na miejscu działał też punkt informacji turystycznej i lokalne biuro podróży oferujące wycieczki zorganizowane do miejscowych plemion, farm węży, tygrysów i owadów.

Podchodzę do jednej Tajki i pytam się ile chce za nocleg. Cena banalnie niska. Wychodziło jakieś 20 zł za łóżko w pokoju jednoosobowym z prysznicem. Wsiadam z nią do samochodu i jedziemy. Centrum miasta jest położone dosyć daleko od ścisłego centrum ale jest sporo taksówek zatem z dojazdem nie ma problemu. 

Biorę prysznic, zostawiam plecak i ruszam na zwiedzanie miasta. Centrum mieści się w obrębie niemalże perfekcyjnego kwadratu, który wyznacza kanał. W zasadzie nie wiem czy jest to kanał czy rzeczka. Wiem natomiast jedno - im dalej od wody tym mniej restauracji, turystów i świątyń.

Gdzie nie spojrzę świątynie buddyjskie z imponującymi posągami buddy lub kapliczki z posągami buddy. Staram się zobaczyć je wszystkie ale po 3h zwiedzania stwierdzam, że na dzisiaj mam dosyć. Jest ich zbyt dużo i wszystkie zlewają mi się w jedną całość. 







Postanawiam zająć się moim żołądkiem, który domaga się jedzenia. Zdarza mi się, że gdzieś jadę i jestem tak zaabsorbowana zwiedzaniem, że zapominam by coś zjeść. O piciu nie zapominam natomiast nigdy. Niezależnie od pory roku wypijam dziennie min 3 litry wody. 

Natrafiam na samochód z durianami, owocami, które ponoć są przepyszne ale bardzo śmierdzą. Z drugim jestem w stanie się zgodzić. Zapach jest okropny. W niektórych miejscach są nawet znaki zakazu osobom z durianami. Jeśli chodzi o smak to mi osobiście nie smakowały. Wyrzuciła kupiony kawałek po jednym kęsie. 
samochód z durianami

Lokalne markety to raj dla smakoszy. Można na nich dostać niespotykane w Europie warzywa i owoce za dosłowne grosze! Owoce takie jak np. arbuz, papaja, ananas czy mango są bardzo często obrane, pokrojone na kawałki i sprzedawane z widelczykami co ułatwia konsumpcję. Śmiało może kupować i jeść wszystko co oferują lokalne stragany. Podczas całego mojego pobytu żywiłam się tylko na lokalnych rynkach i ani razu niczym się nie zatrułam. 



lokalne pierożki - przepyszne!!!






Sklepy z odzieżą to dla mnie w Tajlandii fenomen. Niemalże wszystkie ubrania mają motyw kwiatowy. Cudem jest jeżeli znajdzie się gładką lub w paski bluzkę. Co więcej, jeśli spodoba nam się konkretna bluzka ale rozmiar na nas nie pasuje to raczej nie ma szans, że dostaniemy taką samą większą albo mniejszą. Sklepy bowiem zawierają pojedyncze egzemplarze.



Na każdym kroku można spotkać zawodowych masażystów oferujących tajski masaż stóp i całego ciała. Ceny przystępne a po całym dniu zwiedzania taki masaż zwyczaje się człowiekowi należy:)
Spaceruję dalej i natrafiam na lokalną szkołę. Nie byłabym sobą gdybym nie weszła. Nauczyciele zapraszają mnie do środka. Nagle dzieci wybiegają i ustawiają się do zdjęcia. To co mnie zaskoczyło to fakt, że przed wejściem do klasy dzieci obowiązkowo zdejmują buty. Niektóre z nich są tak zniszczone, że praktycznie nie nadają się do użytku. Klasy są liczne ale szkoła, którą widziałam była dosyć dobrze wyposażona. Była w niej nawet pracownia komputerowa!


Wracam do miejsca gdzie miałam nocleg. Kładę się spać i nagle na suficie widzę... chodzące zwierzątka! Gady (poniżej na zdjęciu) tak szybko jak się pojawiały, tak szybko znikały przez szczelinę w oknie. Nie mam pojęcia jak one to robiły! Kiedy zobaczyłam je po raz pierwszy miałam ochotę wrzeszczeć. Wiedziałam, że to jednak nie pomoże i nikt nie przyjdzie mi z pomocą a nawet jeśli to mnie wyśmieje, że boję się czegoś co z pewnością nie zrobi mi krzywdy. Pozostało mi się przyzwyczaić do faktu, że nie jestem sama w pokoju.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz