Hiszpanie, których poznałam namawiali mnie na zorganizowaną wycieczkę w góry Atlas i na pustynię. Od samego początku byłam niechętna bo sama chciałam się tam wypuścić lokalnymi autobusami. Ostatecznie ustąpiłam bo nigdy nie byłam na zorganizowanej wycieczce z noclegami i stwierdziłam, że i tej formy podróżowania trzeba spróbować.
Następnego dnia z samego rana idziemy szukać biura podróży. Zawsze jak ich nie potrzeba to są wszędzie ale kiedy w końcu chce się z niego skorzystać to nie można go nigdzie znależć. W końcu udało nam się znależć jedno. Mężczyzna podaje cenę a podekscytowani Hiszpanie gotowi są od razu polecieć na drugi koniec Marrakeszu by pobrać pieniądze i zapłacić podaną cenę. Zdecydowanie mówię NIE w imieniu całej grupy i wstaję do wyjścia i karzę zrobić im to samo. Hiszpanie patrzą na mnie jakbym straciła ofertę dnia. Mężczyzna zatrzymuje mnie i obniża cenę. Zaczynam się targować. Schodzę do najniższej możliwej ceny ( zapłaciliśmy faktycznie najmniej kiedy pytaliśmy się innych turystów ile zapłacili za tą samą wycieczkę). Jestem z siebie dumna! Spoglądam na Hiszpanów i myślę sobie, że jeszcze wiele podróży muszą odbyć aby wiedzieli jak nie dać się oszukać...
Pracownik biura na zakończenie przygotowuje nam tradycyjną herbatę. Dodaje do niej niej kilka czubatych łyżeczek cukru. Ulep to mało powiedziane! Próbuje po czym podaje to samą szklankę Rebece, która na samą myśl, że ma pić z tej samej szklanki zwyczajnie blednie!Śmieję się i mówię, że musi się przyzwyczaić do takich sytuacji.

Pracownik biura podróży przygotowujący nam herbatę.
Następnego dnia rano stawiamy się o ustalonej godzinie i w wyznaczonym miejscu. Oprócz nas w samochodzie jest Norweg, dwie Australijki i dwóch Argentyńczyków. Z tymi ostatnimi zawsze było najwięcej problemów. Albo nic nie wiedzieli albo ciągle się spózniali albo zadawali głupie pytania ( np. na pustyni jeden z nich zapytał się gdzie jest kontakt bo bateria w aparacie mu się rozładowała). Nawet Guille - Hiszpan stwierdził, że choć Argentyńczyk jest przystojny to mózgu nie ma wcale!Jak to jest możliwe, że udało im się dotrzeć tak daleko.
Co jakiś czas robimy dłuższe postoje by podziwiać góry Atlas, które są niezwykłe. W niektórych miejscach wyglądają jakby były spalone przez słońce, w innych zaś są całkowicie pokryte śniegiem. Jedziemy też w odwiedziny do wioski gdzie kobiety wytwarzały olej arganowy. Po krótkiej przerwie ruszamy dalej. Ostatni postój mieliśmy w małej wiosce ze sklepem spożywczym i sklepem z chustami, które zakłada się na głowę. Turyści, których tym razem była cała masa bo prawdopodobnie wiele grup wyjechało z Marrakeszu o podobnej porze tylko z różnych miejsc wykupili prawie wszystko co było możliwe bez jakiejkolwiek refleksji czy im się to przyda i czy będą w stanie to wszystko zjeść.
Wysiadamy z autobusów i idziemy do wielbłądów. Wkładam plecak do torby umieszczonej na wielbłądzim garbie. Wsiadam na wielbłąda i ruszamy. Po początkowym podnieceniu na twarzach większości osób nie ma już śladu. Wyraznie za to widać znudzenie i kręcenie tyłkami na wielbłądach w celu znalezienia wygodniejszej pozycji. Niektórzy mieli takie miny, że gdyby mogli to z pewnością powiedzieliby, że woleliby zostać w domach oglądać telewizję i pić piwo. No cóż podróżowanie nie zawsze bywa wygodne.
Docieramy do osady i jesteśmy przydzieleni do namiotów. Chwilę pózniej idziemy na kolację, która żadną rewelacją nie była! Ryż, chleb, pomidory i kurczak. Wszystko trochę jałowe jakby zapomnieli dodać przypraw, których w Maroku jest przecież pod dostatkiem.
Po kolacji najgorsze było dopiero przede mną! Ognisko z miejscowymi berberami, którzy z berberami nic wspólnego nie mieli! Bo jaki berber zna język włoski w Maroku i potrafi śpiewać piosenki w tym języku??? Jedynie taki, który nim nie jest a się za niego podaje by zrobić wrażenie na turystach. Ci zaś byli zachwyceni i większość chyba nawet nie zdawała sobie sprawy jak to wszystko było naciągane. Mógłby ktoś powiedzieć, że nie mam racji ale ja wiem swoje. Spędziłam parę dni na pustyni w Jordanii z dala od wycieczek zorganizowanych i potrafię dostrzec różnicę.
Nocleg w namiotach. Noc na pustyni potrafi być przerażająco zimna. Taka i też była kiedy spaliśmy. W namiotach były koce, które od chwili kiedy były wyprodukowane zapewne nie były nigdy wyprane. Pościel też pozostawała wiele do życzenia. Miałam ze sobą własny śpiwór na który położyłam koce i zasnęłam.
Rano chyba byłam jedną z nielicznych osób, które uśmiechały się. Cała reszta narzekała na mróz, brudne koce no i brak łazienek. Łazienki wprawdzie były a lecąca z nich woda była lodowata a prysznice nie domykały się. No i internet- rzecz najważniejsza bo i tacy się znalezli (ba była to nawet spora grupka,która liczyła na to,że będzie dostęp do internetu by na bieżąco wrzucać zdjęcia na facebooka!!!). Bawi mnie to wszystko. Ludzie chcą się nazywać podróżnikami ale oczekują, że na pustyni będzie na nich czekał hotel pięciogwiazdkowy z basenem i wifi. A przecież nie o to chodzi w podróżowaniu...
Następnego dnia z samego rana idziemy szukać biura podróży. Zawsze jak ich nie potrzeba to są wszędzie ale kiedy w końcu chce się z niego skorzystać to nie można go nigdzie znależć. W końcu udało nam się znależć jedno. Mężczyzna podaje cenę a podekscytowani Hiszpanie gotowi są od razu polecieć na drugi koniec Marrakeszu by pobrać pieniądze i zapłacić podaną cenę. Zdecydowanie mówię NIE w imieniu całej grupy i wstaję do wyjścia i karzę zrobić im to samo. Hiszpanie patrzą na mnie jakbym straciła ofertę dnia. Mężczyzna zatrzymuje mnie i obniża cenę. Zaczynam się targować. Schodzę do najniższej możliwej ceny ( zapłaciliśmy faktycznie najmniej kiedy pytaliśmy się innych turystów ile zapłacili za tą samą wycieczkę). Jestem z siebie dumna! Spoglądam na Hiszpanów i myślę sobie, że jeszcze wiele podróży muszą odbyć aby wiedzieli jak nie dać się oszukać...
Pracownik biura na zakończenie przygotowuje nam tradycyjną herbatę. Dodaje do niej niej kilka czubatych łyżeczek cukru. Ulep to mało powiedziane! Próbuje po czym podaje to samą szklankę Rebece, która na samą myśl, że ma pić z tej samej szklanki zwyczajnie blednie!Śmieję się i mówię, że musi się przyzwyczaić do takich sytuacji.
Pracownik biura podróży przygotowujący nam herbatę.
Następnego dnia rano stawiamy się o ustalonej godzinie i w wyznaczonym miejscu. Oprócz nas w samochodzie jest Norweg, dwie Australijki i dwóch Argentyńczyków. Z tymi ostatnimi zawsze było najwięcej problemów. Albo nic nie wiedzieli albo ciągle się spózniali albo zadawali głupie pytania ( np. na pustyni jeden z nich zapytał się gdzie jest kontakt bo bateria w aparacie mu się rozładowała). Nawet Guille - Hiszpan stwierdził, że choć Argentyńczyk jest przystojny to mózgu nie ma wcale!Jak to jest możliwe, że udało im się dotrzeć tak daleko.
Co jakiś czas robimy dłuższe postoje by podziwiać góry Atlas, które są niezwykłe. W niektórych miejscach wyglądają jakby były spalone przez słońce, w innych zaś są całkowicie pokryte śniegiem. Jedziemy też w odwiedziny do wioski gdzie kobiety wytwarzały olej arganowy. Po krótkiej przerwie ruszamy dalej. Ostatni postój mieliśmy w małej wiosce ze sklepem spożywczym i sklepem z chustami, które zakłada się na głowę. Turyści, których tym razem była cała masa bo prawdopodobnie wiele grup wyjechało z Marrakeszu o podobnej porze tylko z różnych miejsc wykupili prawie wszystko co było możliwe bez jakiejkolwiek refleksji czy im się to przyda i czy będą w stanie to wszystko zjeść.
Wysiadamy z autobusów i idziemy do wielbłądów. Wkładam plecak do torby umieszczonej na wielbłądzim garbie. Wsiadam na wielbłąda i ruszamy. Po początkowym podnieceniu na twarzach większości osób nie ma już śladu. Wyraznie za to widać znudzenie i kręcenie tyłkami na wielbłądach w celu znalezienia wygodniejszej pozycji. Niektórzy mieli takie miny, że gdyby mogli to z pewnością powiedzieliby, że woleliby zostać w domach oglądać telewizję i pić piwo. No cóż podróżowanie nie zawsze bywa wygodne.
Docieramy do osady i jesteśmy przydzieleni do namiotów. Chwilę pózniej idziemy na kolację, która żadną rewelacją nie była! Ryż, chleb, pomidory i kurczak. Wszystko trochę jałowe jakby zapomnieli dodać przypraw, których w Maroku jest przecież pod dostatkiem.
Po kolacji najgorsze było dopiero przede mną! Ognisko z miejscowymi berberami, którzy z berberami nic wspólnego nie mieli! Bo jaki berber zna język włoski w Maroku i potrafi śpiewać piosenki w tym języku??? Jedynie taki, który nim nie jest a się za niego podaje by zrobić wrażenie na turystach. Ci zaś byli zachwyceni i większość chyba nawet nie zdawała sobie sprawy jak to wszystko było naciągane. Mógłby ktoś powiedzieć, że nie mam racji ale ja wiem swoje. Spędziłam parę dni na pustyni w Jordanii z dala od wycieczek zorganizowanych i potrafię dostrzec różnicę.
Nocleg w namiotach. Noc na pustyni potrafi być przerażająco zimna. Taka i też była kiedy spaliśmy. W namiotach były koce, które od chwili kiedy były wyprodukowane zapewne nie były nigdy wyprane. Pościel też pozostawała wiele do życzenia. Miałam ze sobą własny śpiwór na który położyłam koce i zasnęłam.
Rano chyba byłam jedną z nielicznych osób, które uśmiechały się. Cała reszta narzekała na mróz, brudne koce no i brak łazienek. Łazienki wprawdzie były a lecąca z nich woda była lodowata a prysznice nie domykały się. No i internet- rzecz najważniejsza bo i tacy się znalezli (ba była to nawet spora grupka,która liczyła na to,że będzie dostęp do internetu by na bieżąco wrzucać zdjęcia na facebooka!!!). Bawi mnie to wszystko. Ludzie chcą się nazywać podróżnikami ale oczekują, że na pustyni będzie na nich czekał hotel pięciogwiazdkowy z basenem i wifi. A przecież nie o to chodzi w podróżowaniu...
Po śniadaniu ruszyliśmy dalej. Na wielbłądach oczywiście. Dookoła niezadowolone miny i komentarze w stylu: czy samochody nie mogłyby podjechać bo wielbłądy nie są najwygodniejszym środkiem transportu. Hmm bardziej niż jazdą na wielbłądzie zmęczona byłam słuchaniem komentarzy a w zasadzie narzekań ludzi.